Był za komuny jeden właściciel prywatnej awionetki Piper, był i jeden prywatny hodowca arabów. Kiedy więc w swoich szczenięcych latach chciałem przekuć w rzeczywistość moje chłopięce marzenie i na arabskim koniu dalej przez świat wędrować, napisałem także do Zygmunta Braura. Musiało go coś w moim liście poruszyć, bo odpowiedź otrzymałem obszerną. Na kilku stronach opisane były różne wątki historii hodowli polskich arabów, gdzie i konie hodowane przez Braura miały swoje miejsce. Kończył się list zaproszeniem do odwiedzin. O możliwości kupna araba było raczej przygłucho, choć nie powiem, by Zygmunt Braur odbierał mi na progu wszelką nadzieję. Mimo to pojechałem.
(Trzeba tu przypomnieć, że w owych czasach najtańszy wałach w Janowie Podlaskim kosztował 4000 dolarów, co statystyczny poddany PRL-u zarabiał w ciągu 20 lat. Nie mogłem więc być dla Braura liczącym się materiałem na kupca.)
Stadninka pana Zygmunta tkwiła w środku sosnowego lasku na 20-hektarowej posiadłości, którą oblewało z jednej strony siarkowe błoto i zmiażdżony przez kopalnię siarki pejzaż. I w tej oazie, wśród usuryjskich wierzb, pawi i rzadkich roślin, pasło się stadko kuhailanów, doglądane samotnie przez ich Pana, przeniesionego końskim swędem z odległej epoki, gdzie nawet na zaścianku szlachcic równy był wojewodzie.
Bo też pan Zygmunt wcale nie zamierzał ustąpić przed bezmyślną cywilizacją ówczesnego gospodarczego nieustannego wzrostu, który tak haniebnie i dzisiaj wciąż nam wzrasta. Tak więc szyk trzymał, oficerki rzadko zamieniał na gumiaki, wojskowe bryczesy i mundurową kurtkę na cywilne ubranie, furażerkę na kapelusz. Twarz ostra z wąsiskiem sarmackim, niechybnie wyciosana z jednego pnia. Głos dźwięczny a przenikliwy, postura drobna a chędoga. Oko, jak to u arabów, ciemne a żywe. Grzywa jeno krótka była a stercząca.
Murcja i ja
(Trzeba tu przypomnieć, że w owych czasach najtańszy wałach w Janowie Podlaskim kosztował 4000 dolarów, co statystyczny poddany PRL-u zarabiał w ciągu 20 lat. Nie mogłem więc być dla Braura liczącym się materiałem na kupca.)
Stadninka pana Zygmunta tkwiła w środku sosnowego lasku na 20-hektarowej posiadłości, którą oblewało z jednej strony siarkowe błoto i zmiażdżony przez kopalnię siarki pejzaż. I w tej oazie, wśród usuryjskich wierzb, pawi i rzadkich roślin, pasło się stadko kuhailanów, doglądane samotnie przez ich Pana, przeniesionego końskim swędem z odległej epoki, gdzie nawet na zaścianku szlachcic równy był wojewodzie.
Bo też pan Zygmunt wcale nie zamierzał ustąpić przed bezmyślną cywilizacją ówczesnego gospodarczego nieustannego wzrostu, który tak haniebnie i dzisiaj wciąż nam wzrasta. Tak więc szyk trzymał, oficerki rzadko zamieniał na gumiaki, wojskowe bryczesy i mundurową kurtkę na cywilne ubranie, furażerkę na kapelusz. Twarz ostra z wąsiskiem sarmackim, niechybnie wyciosana z jednego pnia. Głos dźwięczny a przenikliwy, postura drobna a chędoga. Oko, jak to u arabów, ciemne a żywe. Grzywa jeno krótka była a stercząca.
Chałupka, czyli dworek, wiatrem był podszyty podobnie jak stajnia. Malutka izdebka z niską powałą, gdzie urzędował pan Zygmunt, dopełniała sielskie obrazy polskich XIX-wiecznych malarzy. W tle, zawsze w tle, przesuwała się gderająca i jędzowata jejmość Braurowa. Na szczęście do koni nie zachodziła, co i konie sobie też ceniły. Musiała jednak jakąś strzygę i do stajni wysłać, bo zdarzyło się nieszczęście: strzyga zamiast mnie trafić, trafiła źrebkę.
W ciasnej stajni, między dwiema klaczami położyło się w nocy źrebię. I jedna klacz nastąpiła, co raczej się nie zdarza, i nóżka źrebki uległa złamaniu. Zaiste, trudno było nie płakać. Ale przecież ratować trzeba, u źrebki jeszcze się zrośnie, najwyżej będzie kuleć. Aliści pan Zygmunt, dopuszczając prowizoryczny zaledwie opatrunek, zaraz obwieścił, że tu już nic zrobić się nie da. Moją delikatną sugestię sposobu ratowania konika zbył milczeniem i pochyloną głową. Naturalnie szybko wywiązało się zakażenie i pozbawiona lekarskiej pomocy źrebka po tygodniu umarła. Tak mnie to poruszyło, że niebawem się spakowałem i wyjechałem, by już nigdy tam nie powrócić. Braur chciał chyba w jakiś sposób odkupić swoją winę i wciąż mnie zapraszał, ale serce miałem zanadto ściśnięte i nie umiałem mu wybaczyć tego zaniechania.
Po tym wypadku jeszcze raz spotkałem Zygmunta Braura na aukcji w Janowie Podlaskim, gdzie robił za gwiazdę wśród dolarowych importerów polskich arabów, bowiem kilka lat wcześniej, w sierpniu 1973 roku, sprzedał do U.S.A. ogiera Ben Cometa swojej hodowli, syna Murcji. Ta łaska fortuny stała się początkiem mitu.
Jako że światło od gwiazdy leci do nas długo, pozostaje nadal wierzyć w Gwiazdę Kuhailana, która trwa w polskim kresowym zaścianku, czyli u Krzysztofa Czarnoty w jego Krainie, na Czartorii niedaleko Zamościa, a więc u wrót Dzikich Pól. Obdarzonego przy tym przez bogi i dawnych kresowych hodowców arabów nie tylko misją niesienia ich szlachetnej namiętności, ale jeszcze dysponującego tęgim piórem, co już niebywałym jest dla kuhailanów zewem krwi.
Pan Zygmunt, który dożył sędziwego wieku, spogląda więc na swoje dzieło z dumą i radością, aczkolwiek i nie bez melancholii. Bowiem przynajmniej Jego niektóre konie mają się dobrze, mimo że Gospodarz postanowił w innych okolicznościach przyrody pielęgnować drzewa i rośliny. A i dusze umarłych koni nie opuściły go na pewno w podróży na niebiańskie łąki. Bo tak konie pojmują swoją wierność.
Po tym wypadku jeszcze raz spotkałem Zygmunta Braura na aukcji w Janowie Podlaskim, gdzie robił za gwiazdę wśród dolarowych importerów polskich arabów, bowiem kilka lat wcześniej, w sierpniu 1973 roku, sprzedał do U.S.A. ogiera Ben Cometa swojej hodowli, syna Murcji. Ta łaska fortuny stała się początkiem mitu.
Jako że światło od gwiazdy leci do nas długo, pozostaje nadal wierzyć w Gwiazdę Kuhailana, która trwa w polskim kresowym zaścianku, czyli u Krzysztofa Czarnoty w jego Krainie, na Czartorii niedaleko Zamościa, a więc u wrót Dzikich Pól. Obdarzonego przy tym przez bogi i dawnych kresowych hodowców arabów nie tylko misją niesienia ich szlachetnej namiętności, ale jeszcze dysponującego tęgim piórem, co już niebywałym jest dla kuhailanów zewem krwi.
Pan Zygmunt, który dożył sędziwego wieku, spogląda więc na swoje dzieło z dumą i radością, aczkolwiek i nie bez melancholii. Bowiem przynajmniej Jego niektóre konie mają się dobrze, mimo że Gospodarz postanowił w innych okolicznościach przyrody pielęgnować drzewa i rośliny. A i dusze umarłych koni nie opuściły go na pewno w podróży na niebiańskie łąki. Bo tak konie pojmują swoją wierność.