niedziela, 30 stycznia 2011

FORTEPIAN

Moim pierwszym fortepianem była szara tekturka, na której namalowałem kredkami klawiaturę. Wygrywałem na niej na Targówku —  w okolicy dawnego majątku Hipsza , gdzie stały wyschnięte stawy, spichlerz starodawny i dworek pamiętający napoleońskie czasy, w którym mieszkała czas jakiś moja Mama, dziadek Lukasz i babcia Julia, i gdzie stało czarne, tajemnicze pianino — nie tylko gamy, pasaże i sonatiny, ale i nokturny, etiudy i sonaty.
Dzisiaj mam trzy fortepiany.
Pierwszy z nich to Alois Kern, zbudowany w okolicy roku 1867, z wiedeńską mechaniką, pięknie inkrustowany macicą perłową i mosiężnymi arabeskami.
Filc na młoteczkach i struny są wciąż oryginalne, wymieniłem jedynie skórkowe okładziny na młoteczkach i filc na tłumikach. Zanim przed laty trafił do mnie, stał wiele lat w izbie, w której ostatnie 10 lat swego żywota dokonała ociemniała Konstancja Gładkowska, pierwsza miłość i natchnienie naszego Fryderyka, dla której koncert fortepianowy stanął. Potem grała na nim wiele lat Maria Rycerska; po niej, już od jej siostry Wandy Wejher  — która  umierała na ulicy Floriana w Skierniewicach z taką dla mnie tkliwością  — odziedziczyłem razem z fortepianem stosik nut pochodzących jeszcze z I połowy XIX wieku.  Na tylnej listwie mechaniki pozostawił swój podpis stroiciel Jan Gąmbka z Pińczowa w roku 1904. Opisanie dziejów tego fortepianu — to zaiste  wciąż zadanie ponad moje siły.
Drugi fortepian to Grotrian-Steinweg, zbudowany w roku 1886 w Braunschweigu przez następców Th. Steinwega, który produkcję fortepianów rozpoczął w roku 1835. (Herr Steinweg — to amerykański Mister Steinway! ) Tu już mechanika jest angielska, a więc z podwójną repetycją. Lira, nogi i boki fortepianu zdobione są drewnianymi ornamentami roślinnymi i sylwetkami łabędzi. Podejrzewam w tym fortepianie dźwięk szczególnie piękny, którym nawet Glenn Gould by się zachwycił.
Trzeci fortepian, zbudowany także pod koniec XIX wieku, to Ernest Kaps z Drezna, który produkcję fortepianów rozpoczął w 1859 roku. Kupiłem go w niemieckiej szkole, która oddała walkowerem  walkę o jego dalsze istnienie. Ten fortepian przeszedł w moich rękach gruntowny remont, którego jednak wciąż nie  mam czasu zakończyć. Jest, też częściowo, pięknie pomalowany w duchu secesji.
Jako że mam jeszcze koncertowy (dł. 2,70 m) klawesyn Neuperta i dwie fisharmonie, a kupiłem za swego żywota 5 fortepianów (jeszcze Schweighofer i Kawai), każdy może bez trudu orzec, że straciłem przy sposobności połowę rozumu.


Fortepian Kaps - części nutnika
i fragment pokrywy, wymalowany przez Błotniaczkę,
 która i inne piękne rzeczy umie stworzyć.

piątek, 14 stycznia 2011

DEBIL Gerwazy

Żywot publiczny moich publicystycznych pasji i przepowiedni jest obrazem ciągłych klęsk. Nie mam więc wyboru i muszę moje klęski zamieniać w farmazony. Tym mocniej się utwierdzam w tak dramatycznym geście, gdy czytam teksty publicystów, którzy w starciu ze mną zwyciężyli. Temat to jednak rozwlekły, a ja się wychowałem na poetyckiej sentencji: NAJMNIEJ SŁÓW!
Często więc powstrzymuję się od komentarzy lub podaję je w tak skondensowanej formie, że i bardziej dociekliwi i pracowici ode mnie nie są w stanie przystąpić do tego kontredansa. Ideałem są tutaj redaktorzy różnych pism. Na przykład redaktor z "Najwyższego Czasu".
Wysłałem tam redaktorowi niegdyś mój felieton. Kiedy po trzech tygodniach nie było odpowiedzi, zadzwoniłem. Rozmowa była krótka.
 — A co to był za tekst?
Zapytał rzeczowo i wnikliwie pan redaktor. Podałem tytuł.
 — Jeśli to był taki tytuł, to ja na pewno tego tekstu dalej nie czytałem.
Odpowiedział zwięźle i uczciwie pan redaktor.
W ten sposób dowiedziałem się, że Gerwazy jest debilem.

UMER Magda

Śpiewała pięknie piękne piosenki. Niektórzy powiadają, że śledczy Humer był jej wujem. Inni, że ojcem.
Stopień pokrewieństwa nie może przecież oddać istoty rzeczy.
Ona śpiewała piosenki. On sadzał sanitariuszki AK na odwrócony stołek, aby śpiewały.
I tak dokonało się!

poniedziałek, 10 stycznia 2011

TWARDOWSKI Jan


To zdjęcie zrobiłem ks. Janowi w Łowiczu, w sierpniu Roku Pańskiego 1997. Wtedy właśnie zabrałem Go na wycieczkę do Nieborowa i Arkadii — nigdy tam nie był. Odwiedzałem Jego malutką dziuplę w  tajemnym ogrodzie Sióstr Wizytek, gdzie po krętych schodkach trzeba było się wspinać. Te dwie izdebki, urządzone z surową prostotą mnicha, były tą sferą, w której proces zanikania objawiał się w oszczędnych słowach ks. Jana, w Jego literkach zlewających się coraz widoczniej z tłem.
Nie spotkałem nigdy nikogo, kto tak jak On byłby nastawiony na słuchanie. On zaledwie, cicho i z lękiem, formułował ascetyczne pytanie. I zaraz pochylał głowę do swego rozmówcy. To był zapewne też nawyk wieloletniego spowiednika, który posiadł wiedzę o nędzy i rozpaczy ludzkiego żywota. Tak więc ja, ostentacyjnie prowokacyjny i filuterny, musiałem być dla niego jakąś zagadką. No i moja sprawność fizyczna, przy przeskakiwaniu zamkniętej bramy w Arkadii, wprawiła Go w szczególną melancholię.  Czyż więc mogłem bardziej boleśnie odczuć własne prostactwo? A ja chciałem, żeby zdjął tę swoją rudawą perukę, rzucił precz wytartą sutannę, i pobiegł ze mną w cień prastarych drzew. Ale On się skulił, jak przed nieuchronnym ciosem... I już w przeszłość nie chciał wracać.

Pisał potem do mnie listy na kartkach wyrwanych ze szkolnego zeszytu. I ja pisałem do Niego, ale już moje listy przestały do księdza Jana Twardowskiego dochodzić. Ktoś chronił już Jana  przed niepotrzebnymi wzruszeniami. Bo przecież testament można jeszcze było  inaczej napisać. Tak więc woziłem wciąż aniołka do Jego małych zbiorów, i przejeżdżając zwykle nocą przez Warszawę, usprawiedliwiałem się, że następnym razem...

Zostało mi kilka listów, kilka książek z dedykacjami, kilkadziesiąt zdjęć, i cicha prośba ks. Jana.
 — Proszę do mnie napisać.

Tedy piszę.

niedziela, 9 stycznia 2011

ORNITOLOGIA stosowana

Każdy może do atlasu ornitologicznego zajrzeć i się przekonać, że Błotniaki swych pazurów w butach nie chowają. Tak ich Bóg stworzył, aby tymi pazurami w razie potrzeby też pogłaskać umiały. A i ja sam, w procesie ewolucji, nauczyłem się gardzić padliną, umiem już jeść łyżką i staram się nie czkać przy stole, gdy inni mówią.
Oczekuję wszakże, że to moje nie do końca okrzesane zachowanie — z samej natury rzeczy przecież mi przydane — spotka się z naturalną u moich Adwersarzy miłosierną wyrozumiałością, bowiem jest jeszcze w ornitologii kilka wątków, które mój ptasi móżdżek zaledwie przeczuwa.

Nawet grzesznikom jest miła dawna postać Cnoty.

KUŹNIA kadr

Pewnie nie wszyscy zauważyli, że w strukturach "Gazety" — która zapracowała sobie wśród Polan na kilka hańbiących przydomków — powstało i rozwija zaszczytne tradycje Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego.
Otóż zatrudnieni tam śledczy, zwani dalej umownie dziennikarzami, prowadzą szczegółowe kartoteki przesłuchań wszystkich wystąpień publicznych, niezgodnych z duchem i literą talmudycznego prawa, co na co dzień przejawia się także uciążliwym brakiem certyfikatu koszerności od odpowiednich władz duchownych. I tutaj, najczęściej wywoływanym z celi imieniem jest "Radio Maryja".

I tak np. 14-minutowy dziennik poddany jest ścisłej "merytorycznej" i moralnej obróbce. Następuje więc szczegółowa analiza treści dziennika, realizowana twórczo poprzez opowiedzenie go własnymi słowami, przetykanymi dla rozluźnienia dramatycznego napięcia błazeńskimi minami. Raport ten z obserwacji i przesłuchania podejrzanego, zawiera dokładne dane na temat czasu trwania i miejsca przestępstwa, jak i opis chęci  przygotowania następnej zbrodni, chociaż akurat inwigilowany milczy z wiadomych względów. Na końcu raportu jest miejsce na wnioski. Te przytaczam w dosłownym brzmieniu:

"Tyle nędzy technicznej i moralnej oraz pogarda dla etyki dziennikarskiej w małym kilunastominutowym fragmencie programu Radia Maryja. To jedyna taka rozgłośnia. Ministerstwo powinno skontrolować poziom merytoryczny i moralny WSKSiM".

Rosną nam kadry do służby publicznej.

czwartek, 6 stycznia 2011

WOROSZYLSKI Wiktor

W dawnych, na poły już legendarnych czasach, zanim bogowie zesłali nam objawienie w postaci "Solidarności", przykościelne sale, podobnie jak i dzisiaj, były areną wywrotowej działalności. Już to samo przez się stanowiło wystarczającą rekomendację.
Z takiego nadania polskiej tradycji walk wyzwoleńczych, znalazłem się pewnego razu na kościelnym terytorium, w tłumku powstańczych aspirantów.
Bohaterem spotkania miał być Wiktor Woroszylski, którego wprawdzie otaczała aura dwuznacznej sławy pokolenia "pryszczatych", ale aktualnie starał się unieść narastający nimb wokół elitarnego klubu pisarzy, którzy zdecydowali się na figle przed marsowym obliczem komunistycznego półgłówka.

Kiedy więc ustał rumor i zapachniało nielegalną mszą z czasów pierwszych chrześcijan, Woroszylski oznajmił, że on tu przyszedł po to, aby odpowiadać na pytania, bowiem jest kilka zawiłych kwestii do wyjaśnienia. Publiczność zamarła w wyraźnym zakłopotaniu. Ja wprawdzie miałem na świeżo we łbie jego dziełko o Majakowskim, ale tego tematu nie odważyłem się poruszyć, bojąc się by nie uznano mnie za prowokatora.
Po długiej chwili krępującego milczenia i bezruchu, Woroszylski wycedził z wyraźnym trudem.
 — Ja przyszedłem na to spotkanie przygotowany, a państwo tego elementarnego obowiązku nie dopełniliście.
Po czym z rezygnacją zasiadł do głośnego czytania jakiegoś swojego tekstu w widocznym przeświadczeniu, że większość obecnych na sali jeszcze nie opanowała trudnej sztuki samodzielnego czytania.

Takie są te polskie sny pod śniegiem.

wtorek, 4 stycznia 2011

SIODŁO

Mam tych siodeł sześć i pół. To pół to dlatego, że jest to bardzo stare siodło bez terlicy, z tybinkami podszytymi filcem, z długimi przystułami, czyli dla krótkiego popręgu. Siedzi się jak na oklep, tyle że w strzemionach. Niestety, wszystkie te siodła są produkcji niemieckiej. Co nie znaczy, że Polanie siodeł robić nie umieli. Ale nawet moje pierwsze siodło sprzed lat było oficerskim siodłem austriackim, z  przytwierdzonymi pod tylnym łękiem szlufkami do zamocowania sakw, koca  lub worka na obrok. Kupiłem je od Wacława Chadaja, żoliborskiego siodlarza, od którego dowiedziałem się o Katyniu z wielu szczegółami, boć jeszcze smarkaty byłem. Tak bardzo mną te wiadomości wstrząsnęły, że dostałem gratis puśliska z chromowej skóry. Jakimś cudem siodło owo pasowało na moją klaczkę, która wtedy jeszcze się nie narodziła.

A więc pierwsze to siodło Sommer, drugie to Görtz, trzecie to Passier, czwarte to Kieffer, piąte to Kloster Schönthal, szóste to Stübben, no i ta połówka bez nazwy, antykwaryczna. Sommer i Görtz mają przedłużone poza tylny łęk ławki, a więc do dłuższych wędrówek zdatne.
Wielu nazywa polskie siodło wojskowe wz.25 lub jego rozwinięcie wz.36  (jednak protoplastą tych siodeł było angielskie siodło Universal Pattern 1902, jeszcze dość powszechnie używane w kawalerii II Rzeczypospolitej)  w które była wyposażona nasza kawaleria we wrześniowych bojach — kulbaką. Otóż nie była to kulbaka, bo, jako rzecze Kitowicz, kulbaka była turecka. Był, i owszem, jeszcze łęk i drewniany jarczak dla młodzieży, która to nazwa wzięła się zapewne stąd,  że tak nazywano  u Sarmatów jednoroczne bobry. — A więc skrzypiąca kulbaka, którą husarze potrzebowali, — "siodła one usarskie" — była włosiem wyściełana i suknem albo czarną skórą powleczona, ze szczególnie wysokimi łękami dla mocnego oparcia w bitewnych zapasach. Okucia łęków były mosiężne. Kawaleria II Rzeczypospolitej inne już gusta miała.

Mam więc tych siodeł sześć i pół. Ale najbardziej wspominam to moje oficerskie austriackie siodło, gdy z moją klaczką Strzałką szedłem w upale pustą drogą, owinąwszy jej głowę moją koszulą i oczekując od Niebios zmiłowania dla mojego konika — a Strzałka umierała mi co kilkadziesiąt kroków kładąc się z bólu na ziemi, bo polskiej katolickiej wiary niewiasta wsypała Strzałce do owsa w okolicach Kadzidła trutkę na szczury - zapewne w odwecie za moje sieroctwo.
Niechaj jej kości nie zaznają spoczynku!

I oto mój sąsiad narzeka, że siodło na jego koniu się nie trzyma, bo koń ma kłąb znikomy. Więc wymienić konia chce. Tedy powiedziałem, że kolejność jest odwrotna. Siodło pasuje się do konia — a nie konia do siodła.

Tak i Polski nie pasuje się do marnego felietonisty i wierszoklety, choćby najbardziej szlachetne miał zamiary.
 

 siodło Kieffer

niedziela, 2 stycznia 2011

KUPLETY wierszoklety

Maszeruje przez wertepy
Nasz Auturek jak los ślepy
A tuż za Auturkiem w pląsach
Wlecze się na cienkich nóżkach
Jego muza udręczona
Bo wierszykom poświęcona
Co to felietonu skróty
Wkłada teraz w swoje buty
I taka z Autura wyziera męka
Tak się na wszystkie strony obraca i stęka
Takie wzywa do pomocy moce
Że choćby tysiąc atletów
Zjadło tysiąc kupletów
To nie prześcigną przecież Autura
W jego mazurach.

Maszeruje przez wertepy
Nasz Auturek herbu Sznurek
Trolem się zasłania wdzięcznie
Tu zamruczy, tam przysiędzie
Wszystkie skrzaty zauroczy
Trola mając w własnej mocy
A przeć troll jest opisany
W sagach mrocznych i w Peer Gyntach
Co tu trolla przywoływać
Gdy to własny jest obyczaj.
I tak dalej, tym podobnie
Przez następne strony Księgi
Wlecze się ten rymów sznurek:
Już poemat jest gotowy —
"PAN AUTUREK"