Żywot publiczny moich publicystycznych pasji i przepowiedni jest obrazem ciągłych klęsk. Nie mam więc wyboru i muszę moje klęski zamieniać w farmazony. Tym mocniej się utwierdzam w tak dramatycznym geście, gdy czytam teksty publicystów, którzy w starciu ze mną zwyciężyli. Temat to jednak rozwlekły, a ja się wychowałem na poetyckiej sentencji: NAJMNIEJ SŁÓW!
Często więc powstrzymuję się od komentarzy lub podaję je w tak skondensowanej formie, że i bardziej dociekliwi i pracowici ode mnie nie są w stanie przystąpić do tego kontredansa. Ideałem są tutaj redaktorzy różnych pism. Na przykład redaktor z "Najwyższego Czasu".
Wysłałem tam redaktorowi niegdyś mój felieton. Kiedy po trzech tygodniach nie było odpowiedzi, zadzwoniłem. Rozmowa była krótka.
— A co to był za tekst?
Zapytał rzeczowo i wnikliwie pan redaktor. Podałem tytuł.
— Jeśli to był taki tytuł, to ja na pewno tego tekstu dalej nie czytałem.
Odpowiedział zwięźle i uczciwie pan redaktor.
W ten sposób dowiedziałem się, że Gerwazy jest debilem.