To zdjęcie zrobiłem ks. Janowi w Łowiczu, w sierpniu Roku Pańskiego 1997. Wtedy właśnie zabrałem Go na wycieczkę do Nieborowa i Arkadii — nigdy tam nie był. Odwiedzałem Jego malutką dziuplę w tajemnym ogrodzie Sióstr Wizytek, gdzie po krętych schodkach trzeba było się wspinać. Te dwie izdebki, urządzone z surową prostotą mnicha, były tą sferą, w której proces zanikania objawiał się w oszczędnych słowach ks. Jana, w Jego literkach zlewających się coraz widoczniej z tłem.
Nie spotkałem nigdy nikogo, kto tak jak On byłby nastawiony na słuchanie. On zaledwie, cicho i z lękiem, formułował ascetyczne pytanie. I zaraz pochylał głowę do swego rozmówcy. To był zapewne też nawyk wieloletniego spowiednika, który posiadł wiedzę o nędzy i rozpaczy ludzkiego żywota. Tak więc ja, ostentacyjnie prowokacyjny i filuterny, musiałem być dla niego jakąś zagadką. No i moja sprawność fizyczna, przy przeskakiwaniu zamkniętej bramy w Arkadii, wprawiła Go w szczególną melancholię. Czyż więc mogłem bardziej boleśnie odczuć własne prostactwo? A ja chciałem, żeby zdjął tę swoją rudawą perukę, rzucił precz wytartą sutannę, i pobiegł ze mną w cień prastarych drzew. Ale On się skulił, jak przed nieuchronnym ciosem... I już w przeszłość nie chciał wracać.
Pisał potem do mnie listy na kartkach wyrwanych ze szkolnego zeszytu. I ja pisałem do Niego, ale już moje listy przestały do księdza Jana Twardowskiego dochodzić. Ktoś chronił już Jana przed niepotrzebnymi wzruszeniami. Bo przecież testament można jeszcze było inaczej napisać. Tak więc woziłem wciąż aniołka do Jego małych zbiorów, i przejeżdżając zwykle nocą przez Warszawę, usprawiedliwiałem się, że następnym razem...
Zostało mi kilka listów, kilka książek z dedykacjami, kilkadziesiąt zdjęć, i cicha prośba ks. Jana.
— Proszę do mnie napisać.
Tedy piszę.