Jako nieustępliwy miłośnik publicystyki Stanisława Augusta (Michalkiewicza) od zarania dziejów, czyli od dość odległych czasów, gdy nie patrząc na starszeństwo elementarz Falskiego sobie w piaskownicy wyrywaliśmy, gdy Picasso zostawiał swoje bzdety na ścianie robotniczego mieszkania na Powiślu, gdy próbowaliśmy opanować wiedzę tajemną o kotku Ali i innych stworzeniach Polski Ludowej, gdy Brzechwa jeszcze nie umiał sobie wyobrazić, że te dzieciaki będą go kiedyś chciały strącić w potępieńczą nicość — wtedy, w różnych zakątkach Polszczy, rodziły się też jakże prawdziwe sumienia zniewolonej przez komunistów Ojczyzny: na obraz i podobieństwo okrutnie prześladowanych opozycjonistów, którzy dzisiaj za wszelką cenę chcą mieć dobrze opłacone swoje stracone lata; one to właśnie dzisiaj mi powiadają, że wodę tylko leję!
Otóż jest to niesprawiedliwe wyzwanie. A to dlatego, że ja prawdziwe błotko rad niezmiernie roznoszę. I nie jest to żaden krystaliczny zdrój. Nad czym naturalnie ubolewam.