Widziałem Jasia na żywo raz jeden - niezupelnie jednak żywego.
Ubrany był w skórzaną kurtkę, zza której magnackich wyłogów przeświecała kolorowa flanelowa koszula, jakie to wierzchnie okrycie plugawej cielesności nosili literaci pielęgnujący swą kamieniarską legendę z okolic ulic św. Wincentego i Powązkowskiej. Kurtka ta podparta była z dwóch stron barczystymi młokosami, którzy wnieśli tkwiącego w środku kurtki Jasia do autobusu, zachowując z pietyzmem jego postawę pionową.
Ubrany był w skórzaną kurtkę, zza której magnackich wyłogów przeświecała kolorowa flanelowa koszula, jakie to wierzchnie okrycie plugawej cielesności nosili literaci pielęgnujący swą kamieniarską legendę z okolic ulic św. Wincentego i Powązkowskiej. Kurtka ta podparta była z dwóch stron barczystymi młokosami, którzy wnieśli tkwiącego w środku kurtki Jasia do autobusu, zachowując z pietyzmem jego postawę pionową.
Był to kolejny rozdział opisanego przez Jana Himilsbacha przyjęcia, w celu integracji klasy robotniczej z jej przywódczą elitą.
Mojemu objawieniu sprzyjał niewątpliwie senny jeszcze wiosenny poranek tuż po godzinie ósmej - więc autobus na Krakowskim Przedmieściu był już pusty i dlatego wypełniony klasyczną jasnością. Od Sióstr Wizytek snuł się i wirował świetlisty strumień wierszy ks. Jana Twardowskiego, przechadzającego się akurat o tym czasie po ogrodzie za murkiem.
W naszej dalszej podróży w stronę Żoliborza, Jan Himilsbach zachował pełne godności milczenie. A i mnie nie minęło dotąd upodobanie do kraciastych flanelowych koszul, których rodowód na kamieniu się rodzi.