Z moim przyjacielem Zygą, zapalonym wędkarzem, poszliśmy kiedyś na nocne czuwanie w rozlewiskach wielkiej rzeki. O piwko też się postaraliśmy, i tylko noc zdawała się nam nazbyt żmudna i karpiom nieprzychylna.
Tedy idziemy, księżyc drogę nam oświeca. I Zyga mówi: to tu, pod tym wielkim drzewem...
A mnie coś tak tknęło i powiadam do Zygi, który w książycowej nocnej poświacie akurat się ukrył.
— Zyga, a może byśmy poszli trochę dalej?
Zyga, łaskawy chłop, zaraz mi przytaknął, i rozłożyliśmy się w następnej zatoce.
Siedzimy, piwko pijemy, noc się łaskawa w chmurach burzowych kryje, spławiki kołyszą się dostojnie, i jak nagle nie pierdutnie, to się z Zygą nawet nie zdążyliśmy ukryć pod najbliższym konarem. Ulewa przyszła tak nagła, takie grzmoty na nas spadły, że tylko swąd spalenizny zdołał nas z lekka zatruć, co wskazywało na niedalekie powinowactwo duchowe. Bo też i jeden piorun uderzył bardzo blisko... Zaraz potem zacichło wszystko i burza odeszła w kibini matir.
Kiedy rankiem wracaliśmy bez karpia, na tym niedalekim miejscu, gdzie Zyga sobie zwykle siadywał, leżało powalone przez piorun owo wielkie drzewo.