piątek, 31 grudnia 2010

WINIKAJTIS Wiktor

Pan Wiktor nosił na piersi tabliczkę drewnianą z napisem: OSTATNI KAMEDUŁA. Skąd przybył — nie wiedział nikt, bo tego sobie życzyła tajemnicza fama. Jednak chyłkiem szeptano, że urodził się i mieszkał kiedyś w podsejneńskiej wsi. Zaciągał po litewsku, albo po polsku, w domku furtiana przy kościele  mieszkał. W każdym razie przybył tam kilka lat przede mną.
Czerstwy był, na zimno odporny, gadatliwy i przeczytał kilka książek, których treścią starał się zahipnotyzować swoje ofiary. Zawsze mi się zdawało, że dociągnie przynajmniej do setki. Do swojej izdebki nigdy mnie nie zaprosił, chociaż czasem wysłuchiwałem jego godzinnych tyrad drżąc z zimna i polemicznej pasji, dla której nie wykazywał żadnego zainteresowania; zdaje się, że nikogo tam nie zapraszał. Po cichu jednak namalował kilka obrazów świętych dla  kościoła, do których teraz okoliczna ludność się modli, nic w zamian nie otrzymując, co jednak nie może być zakwalifikowane jako czynność bezinteresowna. Apologeci wprawdzie starają się te obrazy umieścić w panteonie wielkich twórców, ale Winikajtis musi się czuć po tamtej stronie mocno zażenowany taką bezmyślną kwalifikacją, stanowczo nie na jego miarę. Oprowadzał ciekawskich turystów, wskazując na marność naszego żywota i żył na tyle samotnie, że prawie zawsze otoczony był tłumkiem słuchaczy.

I tak, w jesiennej porze, gdy znów przybyłem do osamotnionej Sabiny, mieszkającej u podnóża dawnego klasztoru, pan Wiktor zaczął mi opowiadać o pewnym Artyście, który w okolicy właśnie się osiedlił, kupując wymarły dom wiejski  — i nie omieszkał o tym swoim heroicznym czynie poinformować ówczesnej prasy, radia i telewizji. (Stąd wywodzi się moje przysłowie, że jak podobni Wybrańcy Bogów odwiedzą rankiem swoją sławojkę - wówczas i obecnie - to już w południe donosi o tym zdarzeniu Polskie Radio i TV). Artysta ów zjechał z całym dobrodziejstwem inwentarza i, jak zazdrosna wieść ludowa niosła, z walizką ówczesnych dewiz, użyczonych  mu wspaniałomyślnie w międzynarodowej organizacji, gdzie ów Wybraniec tyrał na chwałę i pomyślność ludów żyjących za dolara na dzień. I tylko boska rekomendacja sprawiła, że "komunistyczny reżim" - tak niewdzięcznie przezywany przez niego dzisiaj - pozwolił w stanie wojennym opuścić wredny PRL komuś o takim rodowodzie, który pozwalał poza granicami polskiej ziemi występować jako przedstawicielowi sztuki żydowskiej, zaś w Polsce po przełomie leżeć krzyżem w Kościele katolickim.  I tu się zaczął  pan Wiktor z zachwytem rozwodzić nad chędogim żywotem tego Artysty, nad jego potem i błotem — które znalazły swój wyraz na jego, Artysty, rękach.
 — Bo czy widział pan jego ręce, takie duże, spracowane ręce? -Zapytał mnie retorycznie.
A ja akurat owego Wybrańca znałem i pojmowałem już nieco mechanizm kreowania potrzebnych wszelkiej władzy autorytetów i z bożej łaski namaszczonych twórców. Więc tylko w nieco obronnym geście wyciągnąłem przed siebie moje łapy i zapytałem.
 — A te ręce, to według pana, czym się zaznaczyły?
Pan Wiktor obejrzał je dokładnie i orzekł z niejaką wzgardą i wyrzutem.
 — Pan to nigdy fizycznie nie pracował!
Byłem wtedy już po kilku latach samotnej pracy, dźwigając wielkie głazy, wznosząc potężne kamienne i drewniane ściany, szczepając sosnowe gonty — gdyż postanowiłem TRWAĆ właśnie w tym miejscu, na pohybel głupawce, w niezgodzie na opuszczanie Ojcowizny, w anonimowym trudzie codziennym i znoju, bez świateł scenicznej rampy, gdzie nie dyżurowali usłużni dziennikarze i inni propagandziści...
(Roman Opałka malował swoje "liczone obrazy", odmierzając w ten sposób równoległość unicestwiającego czasu i świadectwo własnego znikania aż do białego w bieli, aż do wyszeptanej ostatniej liczby, której nikt nie usłyszy. Kiedy umierał mój dziadek Łukasz, przywołał mnie - jedenastoletniego - i powiedział: dziękuję ci, Rysiu, że jesteś tak cicho... Ta cisza to najcenniejszy dar, który posiadam, pośród tego jazgotu i trywialnej dbałości o pielęgnację własnej mumii dla rozrywki obecnych i przyszłych pokoleń.)

Kilka lat potem  znaleziono pana Wiktora na schodkach przy murze klasztornym. Siedział czerstwy i odporny na zimno, w samej marynarce zaledwie, z drewnianą tabliczką, którą kładziono na piersiach umarłych zakonników.
Sabina umarła później, pozbawiona wszelkich literackich odniesień i medialnych doniesień, pracowicie schylona ku polskiej ziemi.