piątek, 26 grudnia 2014

BARAŃCZAK Stanisław

Dzisiaj, w Bostonie, odszedł w Zaświaty. 
Zaraz też spadły z czołówek inne wiadomości, bo przecież Polanie ponad wszystko miłują poezję i troska o los "wygnanych" z Ojczyzny poetów zżera im wątroby przy wielkim chlaniu.
A ja pamiętam przecież swoje impresje, gdy jako rozgorączkowany nastoletni adept wymyślonej rzeczywistości, obracałem na wszystkie strony teksty publikowane w "Życiu Literackim" pod partyjnym przewodnictwem Władysława Machejka. Obok, przy biurku, Wisława Szymborska z Rottermundów, przystawiała stempelki użyteczności wierszykom nadsyłanym do redakcji. I mnie także zakwalifikowała — wprawdzie do przyszłej poetyckiej elity — co jednak nie zrobiło na mnie wrażenia, bo od zarania odporny jakoś jestem nawet na tak szlachetnie przyjazną retorykę.
Aliści zwrócił moją uwagę taki jegomość – któren nawet Machejka na pierwszej stronie znieważał, czyli się nad Machejkiem pastwił – bo jego fizjonomia okularnika była stanowczym dysonansem przy jowialnej twarzy redaktora naczelnego, co się w swoim ogródku na taką lubieżną konfrontację przymuszony był zgodzić. Tedy pisano o nim prawie bez końca, bo poezja lingwistyczna w szczególnych była łaskach u komunistycznych decydentów, co jest przecież wiele mówiącym paradoksem: – wciąż więc był nagradzany, wystawiany i nagłaśniany, stanowiąc prawdziwy ambaras dla poetyckich terminatorów. A chyba nie tylko ja ślęczałem nad tą zwodniczą tajemnicą Poezji bez wyrazistej iluminacji.
I oto dzisiejszy Denat, ten Pieszczoszek dawnych literackich koterii, nie wytrzymał tego głaskania i z wielkim hukiem prześladowczym porzucił Jałową Ziemię, której było na imię Polska. Potem napisał trochę wrednych wersów i oddał się lingwistycznym lokacjom w poezji Parkinsona, który umyślił sobie napisanie dramatów Szekspira od początku.