piątek, 31 grudnia 2010

WINIKAJTIS Wiktor

Pan Wiktor nosił na piersi tabliczkę drewnianą z napisem: OSTATNI KAMEDUŁA. Skąd przybył — nie wiedział nikt, bo tego sobie życzyła tajemnicza fama. Jednak chyłkiem szeptano, że urodził się i mieszkał kiedyś w podsejneńskiej wsi. Zaciągał po litewsku, albo po polsku, w domku furtiana przy kościele  mieszkał. W każdym razie przybył tam kilka lat przede mną.
Czerstwy był, na zimno odporny, gadatliwy i przeczytał kilka książek, których treścią starał się zahipnotyzować swoje ofiary. Zawsze mi się zdawało, że dociągnie przynajmniej do setki. Do swojej izdebki nigdy mnie nie zaprosił, chociaż czasem wysłuchiwałem jego godzinnych tyrad drżąc z zimna i polemicznej pasji, dla której nie wykazywał żadnego zainteresowania; zdaje się, że nikogo tam nie zapraszał. Po cichu jednak namalował kilka obrazów świętych dla  kościoła, do których teraz okoliczna ludność się modli, nic w zamian nie otrzymując, co jednak nie może być zakwalifikowane jako czynność bezinteresowna. Apologeci wprawdzie starają się te obrazy umieścić w panteonie wielkich twórców, ale Winikajtis musi się czuć po tamtej stronie mocno zażenowany taką bezmyślną kwalifikacją, stanowczo nie na jego miarę. Oprowadzał ciekawskich turystów, wskazując na marność naszego żywota i żył na tyle samotnie, że prawie zawsze otoczony był tłumkiem słuchaczy.

I tak, w jesiennej porze, gdy znów przybyłem do osamotnionej Sabiny, mieszkającej u podnóża dawnego klasztoru, pan Wiktor zaczął mi opowiadać o pewnym Artyście, który w okolicy właśnie się osiedlił, kupując wymarły dom wiejski  — i nie omieszkał o tym swoim heroicznym czynie poinformować ówczesnej prasy, radia i telewizji. (Stąd wywodzi się moje przysłowie, że jak podobni Wybrańcy Bogów odwiedzą rankiem swoją sławojkę - wówczas i obecnie - to już w południe donosi o tym zdarzeniu Polskie Radio i TV). Artysta ów zjechał z całym dobrodziejstwem inwentarza i, jak zazdrosna wieść ludowa niosła, z walizką ówczesnych dewiz, użyczonych  mu wspaniałomyślnie w międzynarodowej organizacji, gdzie ów Wybraniec tyrał na chwałę i pomyślność ludów żyjących za dolara na dzień. I tylko boska rekomendacja sprawiła, że "komunistyczny reżim" - tak niewdzięcznie przezywany przez niego dzisiaj - pozwolił w stanie wojennym opuścić wredny PRL komuś o takim rodowodzie, który pozwalał poza granicami polskiej ziemi występować jako przedstawicielowi sztuki żydowskiej, zaś w Polsce po przełomie leżeć krzyżem w Kościele katolickim.  I tu się zaczął  pan Wiktor z zachwytem rozwodzić nad chędogim żywotem tego Artysty, nad jego potem i błotem — które znalazły swój wyraz na jego, Artysty, rękach.
 — Bo czy widział pan jego ręce, takie duże, spracowane ręce? -Zapytał mnie retorycznie.
A ja akurat owego Wybrańca znałem i pojmowałem już nieco mechanizm kreowania potrzebnych wszelkiej władzy autorytetów i z bożej łaski namaszczonych twórców. Więc tylko w nieco obronnym geście wyciągnąłem przed siebie moje łapy i zapytałem.
 — A te ręce, to według pana, czym się zaznaczyły?
Pan Wiktor obejrzał je dokładnie i orzekł z niejaką wzgardą i wyrzutem.
 — Pan to nigdy fizycznie nie pracował!
Byłem wtedy już po kilku latach samotnej pracy, dźwigając wielkie głazy, wznosząc potężne kamienne i drewniane ściany, szczepając sosnowe gonty — gdyż postanowiłem TRWAĆ właśnie w tym miejscu, na pohybel głupawce, w niezgodzie na opuszczanie Ojcowizny, w anonimowym trudzie codziennym i znoju, bez świateł scenicznej rampy, gdzie nie dyżurowali usłużni dziennikarze i inni propagandziści...
(Roman Opałka malował swoje "liczone obrazy", odmierzając w ten sposób równoległość unicestwiającego czasu i świadectwo własnego znikania aż do białego w bieli, aż do wyszeptanej ostatniej liczby, której nikt nie usłyszy. Kiedy umierał mój dziadek Łukasz, przywołał mnie - jedenastoletniego - i powiedział: dziękuję ci, Rysiu, że jesteś tak cicho... Ta cisza to najcenniejszy dar, który posiadam, pośród tego jazgotu i trywialnej dbałości o pielęgnację własnej mumii dla rozrywki obecnych i przyszłych pokoleń.)

Kilka lat potem  znaleziono pana Wiktora na schodkach przy murze klasztornym. Siedział czerstwy i odporny na zimno, w samej marynarce zaledwie, z drewnianą tabliczką, którą kładziono na piersiach umarłych zakonników.
Sabina umarła później, pozbawiona wszelkich literackich odniesień i medialnych doniesień, pracowicie schylona ku polskiej ziemi.

GŁOWA

Przyrostek nadmiernie wywyższony. ("Co jest głowa? Gęstego pełen garniec błota" — pisał poeta staropolski Wacław Potocki.) Uszlachcona w Głowackich, którzy lufę wrogiego działa czapką umieli zakryć, dając tym czynem uzasadnienie dla kilku, pozbawionych innej motywacji, narodowych powstań. Symbol ludowego heroizmu i pozytywistycznej obrony polskiej duszy, pojmowanej na opak. W PRL-u znów do chłopskiego stanu zdetronizowana za pomocą masowych festynów poparcia, które wspierali najzupełniej wspaniałomyślnie aktorzy (komedianci), pisarze i artyści, a więc duchowa elita Narodu, która zawsze stara się znaleźć gdzieś dla siebie w miarę wygodne miejsce.

Z tej przyczyny jest Głowa dotkliwym dowodem na przemijanie własnych wytworów.

wtorek, 28 grudnia 2010

TARCZA

Brak rzeczywistej dyskusji o celowości umieszczenia w stodole koło Słupska tarczy antyrakietowej, przynieść może Polanom wyjątkowe poczucie bezpieczeństwa.
Oto będzie teraz polska stodoła okupowana przez wojska Stanów Zjednoczonych i Rosji. Żołnierze rosyjscy dbać będą przede wszystkim o czystość intencji Wuja Sama, czyli żeby im ta rozwinięta  innowacyjna demokracja jakiegoś psikusa pod nosem nie zrobiła. Rola polskich żołnierzy nie została jeszcze przez sztaby tych armii sprecyzowana.
W ten prosty sposób zamysły naszych strategów przekroczyły ich najbardziej śmiałe marzenia, bowiem chronić będą Polski aż dwie potężne armie.

Tak więc polska myśl polityczna i cały przedział I klasy w tym widmowym pociągu zdążającym do unicestwienia Rzeczypospolitej, ma wiele powodów do dumy.
Zwykli pasażerowie proszeni są o okazanie dowodów tożsamości i poczytalności. I już możemy sobie wrócić do malowania sloganów na naszych transparentach, trzymając czujnie plastikowy mieczyk i takową tarczę w zębach.

BIAŁOSZEWSKI Miron

Kiedyś wziąłem na grzbiet Kicię Kocię i pofrunąłem do Magdalenki. Tam, za piękną kutą bramą, w zdziczałym ogrodzie, wśród potężnych daglezji, stał domek z liści, deseczek, gałązek i mchu. Tutaj święty Miron — w letnie ranki i wieczory — wycinał z gazet swoje wiersze, wklejał gazetowe literki do  nowych oszczędnych donosów. Któregoś dnia Miron wyszedł z domku i już nie wrócił... Na gwoździu wisiał jeszcze jego pomięty i poplamiony kapelusz, w kącie leżała sterta papierowych wycinków. Z tego śmiecia wyciągnąłem resztki szkolnego zeszytu w kratkę, ze śladami kuchennych naczyń stawianych na kartkach, z przylepionymi do nich zaschniętymi owadami...

Brudzik
Wtaplał się w to
A kałuża wyschła
Z pralni wyleciała
Kicia Kocia
Na tarze
W chmurach i w zadymie
Para się zgwizdała
Kołdra po zegara dzwonku
Wisi na sznurze
Na rąbku
A sznurek mi nogi splątał

Nie spać mi tu będzie
Nie widać

WODNIK Jańcio

Wystąpił w filmie Jana Jakuba Kolskiego. Tam spotkał Franciszka Pieczkę.

BUZEK Jerzy

Galionowa woskowa figura papierowego okręciku z załogą złożoną i z innych woskowych figur. Zdarzyło się jej zostać premierem w tzw. III RP. Ten niespodziewany kaprys losu wytrącił figurkę z profesorskiej powagi i zaczęła się sama produkować obficie w różnych teatrzykach lalek. Kukiełka ta, owinięta sztandarem "Solidarności", i marząc o prawdziwej karierze aktorskiej, przeżywała tak mocno fakt bycia premierem, że już na nic innego nie starczało jej sił.
Ażeby te nadwątlone siły uzupełnić, załapała się do Parlamentu Europejskiego, gdzie też kontynuuje swoją aktorską karierę i splendoru Rzeczypospolitej przysparza za marne honorarium. W związku z tym córeczka też została okrzyknięta najwybitniejszą aktorką roku.
Przed ostatecznym przeniesieniem do Gabinetu Woskowych Figur, wydała na świat podobną do siebie lalkę, która także — ale już zrządzeniem Opatrzności, tkwiącej w palcu Jarosława Prawego i Sprawiedliwego — została premierem i przybrała imię Kazimierza Odnowiciela Marcinkiewicza. W tę laleczkę nie dbające o rozgłos siły zainwestowały stołek w londyńskim banku, nie tak jeszcze dawno pieszczony tyłeczkiem naszej umiłowanej Hajki Prezydęt, ażeby rozpacz laleczki po utracie fotela w Warszawie znośną uczynić i dla przyszłości ją zachować.
Nawet w rodzinie pieniądze nie wszystkim jednako śmierdzą.

RZECZNIK prasowy

Facet ( lub — nie daj Boże — niewiasta ) stojący w rzece, po kolana w wodzie, z deską do prasowania.

(Dykteryjka ogłoszona publicznie w listopadzie 2006 roku).

niedziela, 26 grudnia 2010

KOŃ

Wypisy z "Nowych Aten" ks. Benedykta Chmielowskiego zrobiły w Polszcze zawrotną karierę. Byle inteligentny Głupek zna owo: "Koń jaki jest, każdy widzi"... dalej jest wprawdzie mowa o śmierdzącej kozie, ale ta metafora jakoś się nie przyjęła. Tak więc encyklopedyczne to hasło przytacza prawie każdy nasz domorosły inteligent i publicysta, gdy mu myśl zanika. Zapewne onegdaj wiedza o Koniach była większa, jako że żaden Sarmata nie marzył o BMW lub mercedesie, w których też konie pasają — czasami tylko połowa — ale i to przesłanie z tamtej epoki mówi nam co najwyżej, że Koń był związany z polskim krajobrazem i życiem codziennym naszych Przodków na tyle dotkliwie, że opisywanie Konia traciło wszelki sens. I tu się Chmielowski okrutnie pomylił, bo na opisywaniu Konia pióro może się zetrzeć.

Skoro jednak pisał to wszystko "Idiotom Dla Nauki", to może liczył i na nasz dowcip?

ŁOKIETEK Machowski

Czasem mi się otwierają kadry filmowej produkcji różnych knotów, w których realizacji brałem niechlubny udział.
Było to podczas "kręcenia" zdjęć do filmu "Kazimierz Wielki" w reżyserii Czesława i Ewy Petelskich, gdzie jako asystent scenografa przepuściłem na te moje projekty okropne pieniądze. Wszyscy wykonawcy ogromnie się do mnie łasili i usiłowali mi w różnej formie wciskać łapówki, nie chcąc stracić tak lukratywnych zamówień. Zupełnie zresztą niepotrzebnie, bo jakoś byłem odporny na takie psucie dobrych obyczajów.
W filmie tym króla Łokietka grał aktor (komediant) Ignacy Machowski. Machowski nie był wtedy jeszcze stary, ale konia bał się nieprzyzwoicie (podobnie jak i inny komediant Wiesław Gołas). No, ale jakże to, król Łokietek bojaźliwie konia dosiada? Nie jest to obraza dla piastowskich wojów? Toż dzisiaj publicysta Michalkiewicz i na koźle galopować potrafi...

Kiedy więc zaczęły się zdjęcia, Łokietek Machowski dumnie w dal spoglądał i mieczem swym żelaznem wszelkie wrogi odstraszał. Ja, dla wszelkiej historycznej pewności, jego konia poniżej oka kamery trzymałem, ażeby króla Łokietka nie narażać na patriotyczne wstrząsy, a niedobitkom Polan nie odbierać resztek nadziei.

Skoro jednak umarł aktor Ignacy Machowski, w czym miał szczególnego pecha, to może jeszcze prawdziwy król Łokietek żyw jeszcze?

piątek, 24 grudnia 2010

POLOWANIE na karpia

Z moim przyjacielem Zygą, zapalonym wędkarzem, poszliśmy kiedyś na nocne czuwanie w rozlewiskach wielkiej rzeki. O piwko też się postaraliśmy, i tylko noc zdawała się nam nazbyt żmudna i karpiom nieprzychylna.
Tedy idziemy, księżyc drogę nam oświeca. I Zyga mówi: to tu, pod tym wielkim drzewem...
A mnie coś tak tknęło i powiadam do Zygi, który w książycowej nocnej poświacie akurat się ukrył.
— Zyga, a może byśmy poszli trochę dalej?
Zyga, łaskawy chłop, zaraz mi przytaknął, i rozłożyliśmy się w następnej zatoce.
Siedzimy, piwko pijemy, noc się łaskawa w chmurach burzowych kryje, spławiki kołyszą się dostojnie, i jak nagle nie pierdutnie, to się z Zygą nawet nie zdążyliśmy ukryć pod najbliższym konarem. Ulewa przyszła tak nagła, takie grzmoty na nas spadły, że tylko swąd spalenizny zdołał nas z lekka zatruć, co wskazywało na niedalekie powinowactwo duchowe. Bo też i jeden piorun uderzył bardzo blisko... Zaraz potem zacichło wszystko i burza odeszła w kibini matir.

Kiedy rankiem wracaliśmy bez karpia, na tym niedalekim miejscu, gdzie Zyga sobie zwykle siadywał, leżało powalone przez piorun owo wielkie drzewo.

sobota, 18 grudnia 2010

MICHALKIEWICZ Stanisław

(hasło w trakcie opracowania)

FILIPSKI Ryszard

Mój imiennik, a więc niech nikt nie łapie mnie tu za słówka, bo przecież wiadomo, że wszystkie Ryśki to fajne chłopy... Wprawdzie za Filipskim ciągnie się zła legenda, a i wielu chciałoby go namaścić tytułem partyjnego komunistycznego watażki, ale i tak góruje nad tą tanią propagandą ethos Filipskiego jako niezłomnego żołnierza umierającej Rzeczypospolitej, czyli aktora (komedianta) Filipskiego, wypełniającego testament majora Hubala.

Filipski przebrał się oto w mundur i majora Dobrzańskiego z bezimiennej mogiły wydobył. Założył Jego kalesony, podkoszulek i Jego oficerki, wojskowe bryczesy w pośpiechu porannym wciągnął, na konia nakazał nałożyć siodło wojskowe wzór 36 (które nie jest jednak kulbaką) i głosem własnym ku chwale Rzplitej Go obdarował — nie bacząc na literackie dłużyzny, z którymi borykać się teraz mnie przychodzi. Reżyser tego filmu Bohdan Poręba też miał w tej inicjacji swój udział, ale powaliła go skala antysemickiego epitetu. Trudno więc orzec, czy prawdziwy polski bohater narodowy doczeka się kiedyś jakiejkolwiek wzmianki w podręczniku polskiej Historii — czyli w scenariuszu innego filmu o naszej codziennej małości, realizowanym uporczywie na potrzeby medialnie stworzonego pospólstwa. Przecież aktor (komediant) Jerzy Karaszkiewicz wspomina, że Filipski osobiście dopisał go do listy Żydów pod literą K. Tak więc komediant Filipski ma przechlapane w każdym względzie, bo komediant Dobrzański postanowił — na swoją zgubę — uwolnić polskiego orła z klatki, co nie mogło być miłe dla żydowskiej mniejszości, oczekującej wszędzie nie tyle orła, co wszędobylskiego żydowskiego Mesjasza. Trzeba tu jednak sprawiedliwie dodać, że prezydent Kaczyński miał inny pogląd i — wedle świadectwa jego doradcy — potrafił przez godzinę i piętnaście minut mówić w Knesecie bez kartki o wkładzie Żydów w walkę o niepodległą Polskę.

Jednak chyba nie całkiem major Dobrzański uwierzył w to przesłanie, bo nakazał Filipskiemu, aby także poza planem filmowym munduru na wszelki wypadek nie zdejmował, co Filipski zdaje się wypełniać wedle rozkazu. Wnoszę więc, że tworzą się zastępy Polskiej Armii, która z nikczemnych posterunków pustynnych wróci i nawet z posianych w ziemi zębów padłych baśniowych wojów powstanie dla obrony Rzeczypospolitej.

Pani Lusia Ogińska, małżonka Filipskiego, zechciała skomentować tę moją "laurkę" w korespondencji do mnie. Ponieważ jest tam kilka frapujących stwierdzeń, a i ton wart jest zapisania, zwróciłem się do autorki o zgodę na zamieszczenie tego tekstu w tym miejscu jako komentarza. Zdziwień nigdy dosyć... 
...Pani Ogińska kategorycznie odmówiła zgody na publikację w tym miejscu swoich pełnych publicystycznej swady listów, zachęcając mnie do własnego wysiłku w prostowaniu moich kłamstw i mojej niegodnej postawy w szkalowaniu dobrego imienia pana Ryszarda Filipskiego. Zechciała też zauważyć, że sama moja gotowość opublikowania jej prywatnej korespondencji obnaża moje intencje w wystarczającym stopniu. W tej sytuacji publikuję poniżej jedynie moje dwie odpowiedzi na zarzuty zawarte w listach mojej korespondentki. Ot i masz, babo, pasztet...
Z przykrością muszę stwierdzić, że Pani miły list jest przykładem pomieszania z poplątaniem. Jeśli cytuję tego Karaszkiewicza, na którego wielu się powołuje, to bynajmniej nie w takim celu, by ugruntować tego rodzaju famę. Wystarczy trochę spokojniej przeczytać moją laurkę dla Pani Męża. Takie już to moje pisanie, że wielu za mną nie może trafić. Z wikipedii też raczej nie korzystam, bo zawsze chadzam własnymi drogami.
Przy tym mundurze jednak pozostanę, bo żadnego idioty i kabotyna nie śmiałbym w niego ubierać. Szczególnie, jeśli o polski mundur chodzi. A pana Ryszarda Filipskiego, i owszem, chętnie bym o kilka rzeczy zapytał. Tyle tylko, że trzeba by ustalić, gdzie się zagubiła nasza mowa. Bo mam złe doświadczenia.

Czytając z uwagą Pani opinie, mogę jeszcze raz powtórzyć moją ulubioną kwestię, że umiejętność czytania zdaje mi się zawsze ważniejsza od umiejętności pisania. Miara zaś mojego ptasiego rozumku na ten czas jest taka, że w tej sytuacji proponuję Pani, choć tego zwykle nie robię, opublikowanie Pani korespondencji jako komentarza do "laurki". To chyba pomoże sprostać różnym kłamstwom, do których zechciała Pani zaliczyć moje literki. 
Nie mogę też zaprzeczyć, że wymiana myśli z Panią, jest niezwykle twórczym wyzwaniem, czemu także chciałbym na swoją miarę sprostać. I na tej konkluzji tymczasem poprzestanę. 
Życzę Pani i Rodzinie tego, czego i sobie życzę, czyli żeby Nowy Rok nie był gorszy niż poprzedni. W świetle jednak tej korespondencji, wydaje mi się ten postulat trudny do spełnienia.

piątek, 17 grudnia 2010

AMATOR

Osobnik wprowadzający wytrawnych zawodowców w konfuzję. Znany ze świeżości uczuć, co wzbudza w niektórych skrywane przerażenie.
Amator wie i czuje, ale nie umie. Profesjonalista zaś — umie, ale nie wie, bo nie czuje. Dlatego wykształconą ma w przebiegu ewolucji szczególną zręczność paluszków.
Ze świata artystycznego wywodzi się Amator kwaśnych jabłek, splendoru, dotacji, taniego wina i publicznych uciech cielesnych.
Po zdobyciu pieniędzy z prywatyzacji stał się koneserem własnego bogactwa.
To powoduje, że Amatorom grozi zagłada gatunku.

środa, 15 grudnia 2010

NUMEROLOGIA II Rzeczypospolitej

Podczas kwerendy w moich prywatnych archiwach, znalazłem tam i taki zapisek, że nasz mąż opatrznościowy marszałek Józef Piłsudski, którą to szarżę poniekąd sam sobie nadał, wyrzekł się był katolicyzmu dnia 12 maja 1898 roku.
Tak się biedaczysko zakochał, że Rzplita nie miała szans w tej konkurencji i dobre miejsce w kolejce do kopulacji straciła.
Tak bardzo tej dacie postanowił być wierny, że krwawą jatkę zgotować raczył Polanom dnia 12 maja 1926 roku i w dniach następnych.
Potem nie pozostało już mu nic innego, jak tylko umrzeć dnia 12 maja 1935 roku, co Bóg potraktował ze zrozumieniem.
I teraz stoi sobie w Katowicach ten zmartwychwstały posąg tego wielkiego Kabotyna. Patrzcie, jak się pręży, jak jego rumak zęby szczerzy, jak usiłuje dorównać italskim kondotierom.

Kiedy tam idę ze swoim jamnikiem, to tylko jego odchody zbieram troskliwie w plastikową torebkę.

SEN Piszczyka

Piszczy Piszczyk
Na Puchacza włościach
I
Krótko po przebudzeniu
Snadnie mu wypadnie
Rzec coś o swych kościach.
Deliberum multandum
Mamutum multorum
Multorum annorum
Opus trzy.

Ręka, noga, mózg na ścianie
Zachowaj nas dla potomności
I dla większej przytomności
Nasz łaskawy Panie.

ROZPUSZCZALNIK

Płyn to jest, jak to powszechnie wiadomo, do rozpuszczania wszelakich substancji się nadający, nie wyłączając pojęcia statystycznego polskiego patriotyzmu.
W dość odległych czasach, kiedy tylko zbytki w głowie mi były, spotkałem ja w Internecie taką chemiczną syntezę bytu, którego na chrzcie takim właśnie imieniem wyświęcili. Poczytałem sobie jego teksty — a przecież, jak ktoś pisze, to i czasu na czytanie nie ma — chociaż przyzwyczajony jestem do tekstów krótkich, niosących w trudzie myśli jeszcze krótsze.
Aliści ten Rozpuszczalnik okazał się bardziej przebiegłą bestią, i tak na wszelki wypadek do Paryża się ulotnił, pozostawiając Polan na łup łatwego śmiechu i szyderstwa. Onże jednak, wbrew oczekiwaniom, w Hotel Lambert się nikczemnie zagnieździł, i usiłował daremnie wyperswadować Polanom popełnienie zbiorowego samobójstwa. Używał dla osiągnięcia tego celu narzędzi różnorakich, w myśl staropolskiej zasady, że narzędzia dzielą się na ostre i zagraniczne, na ostre i pogmatwane (patrz: Roger Caillois i Bohdan Czeszko).
Tedy ja, mając na widoku tak marne rezultaty, udałem się wspaniałomyślnie do stołu, gdzie do jakiejś konkluzji pod koniec biesiady  może się doczołgam i innych zagubionych w dobie Internetu oświecić raczę.

ZANIKANIE biedy

To przecież jest jasne, że powołując się na założyciela bolszewizmu w obronie ludzi pracy, nie popełniliśmy grzechu intelektualnego matactwa. Także dzisiaj Lenin wydaje się wiecznie żywy i różnymi drogami wrócić może do serc i umysłów dyżurnych apologetów różnych izmów. Ostatecznie wszystkiemu winny jest batiuszka Stalin, bo Lenina otruł, a w latach trzydziestych ubiegłego wieku zabronił wydawania dzieł Marksa, bo mu się teoria z praktyką zaczęły nazbyt rozjeżdżać.
Także i nasi naukowcy, a szczególnie pisarze, aktorzy (komedianci) i artyści, którzy dość powszechnie włazili władzy ludowej do tyłka dla własnych przyziemnych korzyści, mają teraz okazję skorzystania z tej swoistej naukowej metody rozdrobnienia dobra i zła na molekuły, z których jest zbudowany moralny relatywizm.

Tak więc widać, że bieda zanikać może sama przez się, w naturalnym procesie ustania walki klasowej i ubocznego efektu połączenia się dobra i zła, światła i ciemności, ognia i wody — w jeden organizm.

LÓD marcowy

Lód marcowy — jak statek białogłowy.
W dawnej Polszcze białogłowy nie wszędzie przystęp miały. Mogły co najwyżej w alkowie szanse swoje wyrównać. Na co dzień zajmowały się rwaniem pierza z upadłych aniołów, przędzeniem nici i farbowaniem tkanin, tkaniem całunów i w izbie czeladnej porządek starały się utrzymać: a podczas biesiad i tańców niestałość swoją wdzięczną sekretnie próbowały. Co bardziej doświadczone i przebiegłe, w tajemnym świecie trujących ziół i zaklęć przebywały, w wosku rzeźbiąc nakłuwane szpilką do włosów ofiary.

Dzisiaj stan niewieści takie swawole czyni, że nie tylko parytetów się domaga, ale zarzut antyfeminizmu jak czarną polewkę wszystkim wojom i kmieciom serwuje, co doprawdy jest umysłowym bluźnierstwem, brakiem wyobraźni i pokrętną insynuacją.
Pod taką suknią każda brednia łatwo się zmieści, co inne poszukiwania skutecznie wyklucza.

SYNAPSA

Synapsa otóż, jako spiritus movens, wcale nie traci na znaczeniu — w odróżnieniu od Spiritus Sanctus — gdy na bolące miejsce przyłożymy odpowiednio spreparowaną gorczycę. Następnie moczymy naszą synapsę w 100 gramach przedniej na spirytusie dereniówki, której przepis sporządzania i użytkowania pozostawił nam w politycznym testamencie marszałek Piłsudski, i opróżniamy pozostały nam w butelce medykament już w tradycyjny sposób.
Stosowałem tę kurację zawsze z pomyślnym skutkiem, starając się równocześnie doskonalić swój zmysł postrzegania nie tylko rzeczy drugorzędnych, ale i wręcz pozbawionych wszelkiego w danym momencie znaczenia.
Skutkiem takiego postępowania pozostała mi tylko jedna synapsa, bowiem inne wyginęły w starciu nie tylko z komunistyczną frazeologią i praktyką, lecz i w naturalnym procesie działania niewidzialnej ręki rynku jako zbędne.
Tak więc teraz staram się już nie ufać swojej pamięci, tak przez brak synaps okaleczonej.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

BŁACHNIO Henryk


Malarz palety wybornej, wnuk Błażeja z Kacprówka, dziejopisarz, piewca Kacprówka i okolic nad Wisłą, przedstawiciel ludu pędzącego po lasach paruchę. Archiwista komunistycznego bełkotu — posiada wszystkie roczniki Trybuny Ludu. 
Malujący od zawsze, gardzący innymi zajęciami z tytułu życiowych konieczności. Człowiek szczególnie mi bliski, bo żyjący na boku, na stronie, w Ustroniu — jak i ja.
Mój Przyjaciel i rówieśnik, chociaż starszy o trzydzieści lat. 
Kiedy słyszę głos Henryka, nieśmiertelność wydaje mi się w zasięgu ręki.
Mam o nim dużo do napisania.


(Dopisane w 2015 roku):
Henryk jednak podobno umarł w dniu 1 maja 2013 roku. Na nic zdały się moje zaklęcia.



niedziela, 12 grudnia 2010

GAZ do siwuchy


Przygotowując się do nieuniknionej konfrontacji z wrogami mojej Ojczyzny, których truchła spoczywają na pustynnych piaskach, zaopatrzyłem się już dawno w pojazd spełniający wszelkie wymagania taktyki wojennego przetrwania.
Jest to otóż Gaz 69.
Maszyna jest to niebywała, która wszystkie moje mercedesy na poniżenie sprowadza i do słowa dojść nie pozwala.
Poemat ja cały mogę o niej napisać.
A to jakie blachy, a to jaka jakość bębnów hamulcowych, a to rdza sama z siebie znika. No i morda ta blaszana nakryta brezentem, której okrągłe ślepia świecą w najdalszym zakątku Puszczy niczym ślepia samotnego wilka, który stara się sprostać swej złej legendzie.
I taki oto przypadek, gdy zimową porą — przez własną tylko nieostrożność — wypadłem z leśnej drogi na puszczańskim zakręcie i zsunąłem się w kopnym śniegu kilka metrów w dół w leśne wądoły. Kiedy moi leśni ludzie wygramolili się na leśny dukt, wszyscy orzekli, że teraz trzeba jakiś dźwig wołać dla wydobycia Gazika z puszczańskiej czeluści. A ja z godnością i w milczeniu włączyłem odpowiedni bieg i Gazik sam, bez żadnej nadprzyrodzonej pomocy, wyniósł mnie z powrotem na leśną drogę.
Faktem jest, co zaświadczam własnym honorem, że nie masz lepszego czworonoga na tym globie. Nawet przy dolniaku szczególnie wiernym, nawet przy zaworach tak trudnych do ustawienia, że wymagających wstawiennictwa Pańskiego.
A taki na ten przykład gaźnik, z pływakiem drgającym w okienku?!
Onże ci jest nasz, czy obcy wróg, na ten przykład?

Pytań takich wiele można mnożyć, ale nikt nie zdoła Gazika na śmietnisko doprowadzić.
On Armię Czerwoną godnie na naszych, polskich ziemiach reprezentuje, i nikomu tutaj nie uda się tania prowokacja, która nasze rakiety na tunguski meteoryt skierowuje.
Dlatego nie są mi potrzebne jakieś tam F-16 z wymienioną od pralki turbiną, ale ten właśnie przykład rosyjskiego myśliwca ze szperaczem jak najbardziej pożytecznym.

Siwucha wszystkim Rosjanom rada!
Choć to staropolski trunek!

piątek, 10 grudnia 2010

WĄSIK Zofia

Wiele lat pani Zofia mieszkała w izbie, w której ostatnie dziesięć lat swego żywota dopełniła Konstancja Gładkowska, pierwsza miłość i natchnienie naszego Fryderyka Chopina, dla której koncert fortepianowy stanął.

Ociemniała była już wtedy pani Konstancja i to życie w mroku zdawało mi się zawsze tak dotkliwym ptasim kwileniem, że i śmiałości nie miałem, aby to życie wskrzesić. Stał w tej izbie fortepian, Alois Kern z Wiednia, zbudowany w okolicy roku 1867, na którego mechanice swój podpis pozostawił Jan Gęmbka, stroiciel z Pińczowa, w roku 1904. Opisywanie dziejów tego fortepianu, tej izby, cukiernicy i rzeźbionego kafla w piecu, wymaga szczególnego skupienia; opis dziejów sztalug malarza Wąsika, palety szczególnej — gdzie zastygły olej upodobnił ją do miedzianej blachy — również. ...Dzisiaj w tym domu jest muzeum.

I oto przybyłem kiedyś na ulicę Floriana w Skierniewicach, w jesieni jesiennego zimnego wieczoru. I na progu ciemnej sieni dawnego dworku, powitały mnie ręce ciepłe pani Zofii i ciepłe łapy psa olbrzyma — Trafa, który nikogo nie zdzierżył. I nie pytając o nic, posadziła mnie pani Zofia przy wielkim stole w niskiej izbie, przy srebrnej cukiernicy, i karmić i poić poczęła, i ogrzewać swoją obecnością. Traf, dla wszelkiej pewności, trzymał łapy na mnie, dając mi do zrozumienia, że w starciu z nim nie mam żadnych szans. Kiedy już zacząłem się zamieniać w kulkę srebrnej cukiernicy, pani Zofia założyła ręce na siebie — uznając swoją opiekę za zadowalającą — i po drugiej stronie stołu dało się słyszeć: A teraz proszę mi powiedzieć, z czym pan do mnie przyjechał! ...Grałem potem na pianinie w przyległej izbie zapomniane urywki, bowiem fortepian stał w nadpalonej resztówce obok dworku i jeszcze nic o nim nie wiedziałem. I te jeszcze słowa wciąż słyszę na progu tamtego wieczoru, ręce Zofii widzę, obejmujące moje chłopięce dłonie, urywające wszelkie moje wyjaśnienia...  — Jaki pan jest zmarznięty...

Pani Zofio kochana. Szukałem Pani grobu na skierniewickim cmentarzu, nie wiedząc, że ksiądz łachudra sprzedał powtórnie to święte miejsce. Znalazłem tylko grób Wandy Wejher zapadnięty. Sztaluga i fortepian Alois Kern wciąż u mnie trwają. Paleta też ma się dobrze. Tęsknię za Panią.

STASIUK Andrzej

Wybrany z rodu, lecz okrutnie skrzywdzony przez bogini Nike.
Sam o sobie powiada, że niczego - poza pisaniem - nie potrafi. Czyli oferma zdająca się na łaskę innych przy wbijaniu gwoździa. Mimo to pojętny uczeń kursu jazdy na nartach, nawet w okolicznościach świadczących o braku śniegu i atramentu w kałamarzu. Jeden z twórców nowego gatunku literackiego pod roboczym tytułem "Felieton na Onecie". Moja pierwsza przypadkowa i mimowolna ofiara internetowych zbytków, poniekąd wbrew sobie, ale sam się napraszał. Na skrzyżowanie ze mną stalówek jednak się nie zdecydował, zatrudniając do tej szermierki innych, którzy tak oto realizowali Stasiukową linię obrony: "Ty, Błotniak, nigdy nie będziesz umiał pisać tak jak Stasiuk i nigdy nie dostaniesz nagrody Nike." Z bólem przyznawałem im rację. Takie przyznanie się do grzechu nie na wiele się zdało i niebawem onetowe żuczki nie tylko wymazały Błotniaka ze swojej pamięci, ale i założono mi osobną teczkę śledczą. Odtąd nie tylko Stasiuk miał już spokój.
Wszelako miałem wyrzuty sumienia, bo facet zaczął odrabiać lekcje gdzieś indziej, i może kapało mu ze zroszonego twórczym potem czoła i dziurawego dachu wprost do kałamarza, chociaż trudno w to uwierzyć.
Pieszczoszek warszawskiego Salonu i Henryka Berezy, który, jak słyszałem, scedował na Stasiuka pisanie swoich "Listów onirycznych" w Twórczości. Zapowiada to interesujący rozwój twórczy Stasiuka i świadczy o prawdziwym prześladującym go pechu. Szkoda chłopa!
Niektórzy więc mogą sądzić, że więcej mnie ze Stasiukiem łączy, niźli dzieli.

czwartek, 9 grudnia 2010

PIEŚŃ Solvejgi

W chłopięcych latach lubiłem zachodzić do radzieckiej księgarni na Nowym Świecie. Dobywał się stamtąd szczególny zapach drukarskiej farby i introligatorskich albumowych okładek. I razu pewnego, w słotny zimowy wieczór, wynędzniały i zmarznięty, wszedłem tam ukradkiem. I już u drzwi, z antresoli, opadła na mnie pieśń, która wszystkie moje zmysły zniewoliła i przykryła całunem gorejącej miłości. Pewne jest tylko, że ów kazimierski Błękit uniósł mnie wtedy do swojego kraju.
Bo przecież tylko kilka taktów pieśni może nam wystarczyć jako odzienie na daleką drogę.

środa, 8 grudnia 2010

GOŁOTA jak słota

Po oscylatorze oscylującym wokół zasobów pieniężnych poddanych Popiela, medialne niszczarki przerobiły na strawną dla demokratycznej większości papkę nie tylko owe bilety Narodowego Banku Polskiego, ale i wszelkie kwity – a to: skrypty dłużne, czeki bez pokrycia i protokoły z posiedzeń mędrców prywatyzacji, notarialne fałszywki i zapisy o sprawiedliwym podziale łupów w sektorze bankowym.
Wyprodukowały te maszyny także Bogusława Bagsika, który czego się nie tknie, bez zbędnej zwłoki na artystyczne rozterki, w dzieła sztuki przemienia, co wywołuje w tubylcach nabożny podziw równy umiejętności chodzenia po wodzie.
Mając tak religijne uzasadnienie dla swej misji dla Polski, izraelski ten patriota dał się namówić do wielu czynów, które jego izraelsko-polski patriotyzm potwierdzić by mogły. A to szczególnie dlatego – co orzekają uczeni w Piśmie – bowiem dni Izraela na ziemi palestyńskiej mają być już policzone.
W ramach spełniania takich przepowiedni Bagsik w patriotycznym zapale przemieniał swego czasu skórę polskich baranów na futrzane kurtki dla polskich lotników, mających się w niedalekiej przyszłości szkolić (cóż za wizja!) w izraelskich biblijnych przestworzach.
Postanowił on także polską dokuczliwą słotę przemienić na polską – równie dokuczliwą – gołotę i zainscenizowal w teatrzyku III RP – własnym sumptem jak najbardziej – widowisko, gdzie wystawił Gołocie na ring worek treningowy dla wykazania przewagi polskiej Gołoty nad polską Słotą.

A i to trzeba jeszcze dopowiedzieć, że wszelka zbieżność zdarzeń, nazwisk i metafor jest najzupełniej przypadkowa.

sobota, 4 grudnia 2010

GALOTY Wałęsy

Żyją sobie te galoty pod wysokim napięciem, więc nie z piórem tu trzeba lecz ze śrubokrętem. Ale jak już mnie ktoś wywołuje do tablicy, to zaraz śpieszę na zbiórkę cyklistów w hołdowniczych pokłonach dla najwybitniejszego od czasów Kopernika i Chopina Polaka. Ten ponoć ludowy bohater już naszemu Fryderykowi nucił w jego etiudach pieśni o rewolucyjnej swej roli. Zaświadczył o tym pewien człek słusznego wzrostu i połykacz ognia, niegdysiejszy agent i dzisiejszy konferansjer polityczny, jeden z ojców założycieli Platformy Obywatelskiej oraz członek Klubu Miłośników Cygar – Pan Wielki, który własne poczucie wartości opiera jak najbardziej słusznie na zasobności swojej kiesy. Tak więc rola Galotów w służeniu do mszy za Ojczyznę jest nie do pozazdroszczenia – bowiem spoczywa na nich patriotyczny obowiązek i zwisa im nawet polska flaga z rozporka.

Całkiem przydatny jest to zestaw do przeprowadzenia Narodu przez Morze Czerwone.

KURWA

KUREWKA, KUREWSKI, KUREWSTWO, KURWICA, KURWIARZ, KURWIĆ SIĘ, KURWINIĄTKO, KURWIKI, KURWOTŁUK, KURWIŚNY, KURWIĄCY, SKURWIONY, WKURWIONY,   KURWISZON,     KURWICINA – i na końcu to jedyne i czyste źródło mowy ojczystej: KURWA! Ludu naszego ołtarz dla wszelkiej skargi i pociechy.
Ileż tu znaczeń, kontekstów, odcieni, myśli heroicznie urwanej! Ileż tu dramatycznego dystansu do własnych umysłowych możliwości!
A tu wielu by chciało tak piękne słowo z mowy polskiej wykreślić i na banicję skazać, kulturę narodową w ten sposób do upadku sromotnego doprowadzić!
Tedy nie o zaniechanie apelować należy, ale o ten błysk Geniuszu, który lepiszcze dla tak czarownego słowa wymusi, na wieczną chwałę i pożytek spożywania pod czarnoleską lipą miodów zacnych –  a i mocy słusznej.

Posłuchajmy potem brata psa, brata kota, siostry wiewiórki; przytulmy się do naszej klaczki...

ANTY - Dühring

To dzieło jeszcze w szczenięcych czasach poznałem i po stwierdzeniu u siebie kolki brzusznej, przekazałem podstępnie pewnemu zapalczywemu członkowi PZPR. Onże jednak zlekceważył moje subtelne ostrzeżenie i postanowił jedynie lubować się solidną okładką udającą półskórek, co i dzisiaj niektórzy nawiedzeni bibliofile docenić potrafią. Chciałem jeszcze podrzucić mu wstrzemięźliwie Babla i balsam Szostakowskiego oraz trochę kleju introligatorskiego rozcieńczonego siwuchą, ale nie dał się podejść wrogiej propagandzie.
No i jesteśmy teraz jako ta symfonia bez dyrygenta i orkiestry. Ale chyba właściwe nuty to nam w końcu ktoś doniesie...

piątek, 3 grudnia 2010

PRAWDA dla ubogich

Wprawdzie prawie każdy nadużywa tego słowa aby wykazać, że umie posługiwać się tą prawdziwą prawdą na drodze do wyzwolenia z kłamstwa, ale na co dzień paradoksy retoryki znajdują jakoś więcej wyznawców, trywializując w ten sposób tak elitarną sztukę.
Do prawd szczególnie wyzyskiwanych, należą tzw. prawdy historyczne.

Prawda jawi się więc jako pozbawiona trwalszego uzasadnienia i perfidnie wykorzystywana do nikczemnych chwilowych celów dawno zmarła staruszka, której w odległym pokoju, i z niejakim zakłopotaniem, co i rusz ktoś robi sztuczne oddychanie.

Umierać więc za prawdę po tylu doświadczeniach - wydaje się dziś zwykłą nekrofilią.

środa, 24 listopada 2010

WAHL Bożena

Mówiono o nich "Papużki".
Tak były do siebie podobne, że i każda z nich nigdy nie była pewna, którą jest w danym momencie. Zwykle na dodatkowe objaśnienia nie starczało czasu, czego doświadczyłem, ale życie zachowałem.
Od Alicji więc mało co w dziób nie oberwałem, gdy pomyliłem ją z Bożeną. Ja tu pokłon niski w pyle miejskim oddaję, imię Bożeny pani wymawiam, a tu ci niewiasta owa taki wrzask podnosi w miejscu publicznym i poniekąd staroświeckim, bo w okolicach Nowego Świata, jakbym w biały dzień właśnie, nie czekając nocy, koronkową bieliznę chciał i gotów był jej ściągnąć. A to pomówienie było okrutne, bo to przecież Bożena bardziej była grzechu warta, chociaż nie do odróżnienia od siostry swojej rodzonej. Przysięgam, że żadna takowa lubieżność nie w głowie mi była.
Tak więc Bożena Wahl w "Kulturze" (warszawskiej) tyrała i z racji moich tam kilku publikacji wierszy i rysunków bezinteresownym udziałem w tworzeniu socjalistycznej kultury się wykazała, co dzisiaj zupełnie zapomnianą cnotą jest w medialnym świecie.
Od wielu już lat Bożena, zniechęcona do nietrwałych romansów i nadętego światka nietrwałych Artystów, opiekuje się zwierzątkami, co przynieść może ludzkości nadzieję na przywrócenie pojęciom ich właściwych znaczeń.

piątek, 29 października 2010

CANOE


Kiedy w dzieciństwie zaczytywałem się w powieściach Karola Maya, nigdy nie ośmieliłem się śnić o własnej indiańskiej łodzi. Przecież wiedziałem jak jest zbudowana i nie widziałem możliwości budowy. Podobno oryginalne canoe było tak lekkie, aby za wojownikiem mogła je nosić jego niewiasta. Może dlatego nadałem mojej łodzi imię Solvejga... Tak więc moje canoe zbudowałem, choć z polskiej sosny, polskiego świerku, polskiego dębu i obcego mahoniu. Pół roku trwała ta budowa nad Utratą. I tam, na dworskim stawie, moją łódź zwodowałem. Ma moje canoe lugrowy żagielek, i kiedy dmuchnie, to tylko na wiośle, które jest sterem, można wyczuć potęgę dobrego boga Manitou.
Pływałem po Wiśle, Bugu, Narwi, Zalewie Zegrzyńskim, by w końcu Kanałem Augustowskim i Czarną Hańczą dopłynąć do Wigier. Sens tego zdania dostępny jest tylko dla wtajemniczonych.
Teraz moje canoe czeka na mnie na Szlaku Orlich Gniazd. W Tyńcu czeka na mnie Wisła.

EIDRIGEVICIUS Stasys

Talent urokliwy i tym urokiem zniewolił wielu. Za komuny hołubiony i licznie nagradzany, dziecko szczęścia prawdziwe. Tak powszechnie wszystkim się podobał, że trudno uwierzyć w ingerencję Organów. Nawet komuchy znały początek "Pana Tadeusza".
Z Stasysem spotkałem się chyba dwa razy z racji moich prac graficznych. Przyczyniłem się otóż do wydania kalendarza z jego obrazkami, które choć urokliwe, jednak w postaci diapozytywów nie miały wzięcia wśród klienteli. Ażeby więc projekt uczynić bardziej przekonującym, odmalowałem obrazek Stasysa z takim przekonaniem, że wszyscy myśleli, iż autor użyczył mi oryginału - a i mnie samemu moja kopia zdała się równie dobra. Spowodowało to niezwłoczne "zaginięcie" mojego projektu.
Także więc i ja stałem się ofiarą jego uroku i zostając w szlachetnym celu kopistą, czynię teraz gdzieś honory prawdziwej sztuce należne.

wtorek, 26 października 2010

ROSTWOROWSKA Iza, czyli o grozie i innych pieszczotach

Kiedy ubędzie nam z naszej tubylczej społeczności jedna niewiasta – czy to w grozie, czy innych pieszczotach – a białogłowe, jak to jest w zwyczaju, konieczne opamiętanie nawet w karczmie nieubłaganie wprowadzą – tak i my żalu nie możemy pokazać i w odkupieniu za winy, których nie popełniliśmy, trzeba i nam zdradzieckiej podjąć się misji i na wraże strony prawdziwej wolności się udać.
Akurat spotkamy tam piewcę wolności słowa i wziętego publicystę, który na swoim podwórku wyznaje cichaczem "totalniackie" idee i konkurentów w zbożnym dziele naprawy Rzeczypospolitej sprawiedliwie eliminuje głosem swego prokuratora. 
Imię tego jegomościa, znaczy się Staśka, nie tak wiele wprawdzie znaczy, albowiem my tam jakiejś niewiasty przecież szukamy, co by naszym ogolonym głowom ogłady trochę pańskiej do izby naszej wniosła.
No, i siedzi sobie w kącie jedna białogłowa, z Raju IV RP wypędzona, w Internecie na Circ przechrzczona.
Tak i my do niej zagadamy, ufni w Jana Kamyczka nauki.  I oto w pysk zaraz niespodzianie oberwiemy, bo to przecież chamom nie przystoi samotną niewiastę tak traktować, czyli niejako od tyłu zachodzić.
I tak stojąc w bezpiecznej już odległości, przysłuchujemy się tylko rozsierdzonej jejmości, której rodzina nie może wybaczyć nocnego czuwania przy Polsce, zamiast przy dzieciach i mężu. Oto Circ Zwycięska wiodąca lud na barykady!

Wychodzi nam jednak na to, że w tej naszej polskiej jak najbardziej karczmie – chociaż zarządzanej przez arendarza Żyda dla pomyślności dworu – spożycie paruchy znacznie by wzrosło, gdyby tak jejmość owa i u nas posiedzieć czasami by zechciała.  A i Ojczyźnie naszej roztropnie wymiernych korzyści w ten sposób przysporzyła — chociaż wszystie moje teksty uważa za niezrozumiałe.

Uwieczniła się więc Iza w historii literatury także i tym, że mnie, Błotniaka, zechciała nazwać polskim Proustem, co było w jej ustach prawdziwą obelgą. Tak się tym epitetem spłoszyłem, że zaraz przypomniał mi się Adam Ważyk, który – z naganem do kolan – obdarzył Brunona Schulza taką oto cierpliwą uwagą: My tu nowych Proustów nie potrzebujemy!

Tak więc i w ten sposób koło Historii diabelnie sobie klekoce!

AUTONOMIA myślenia

Jednym z najbliżej stojących obok prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego ludzi, był mój sympatyczny znajomy, którego niegdyś gościłem w Bronnej Górze.
Jest to człowiek dowcipny, z ujmującą inteligencją, mający poczucie własnej wartości.  Nigdy nie ośmieliłem się go podejrzewać o ambicję zrobienia politycznej kariery, i to w każdych warunkach.
Nagle, choć po latach, znalazł się on w tak dziwnym zaiste miejscu i towarzystwie, że zbaraniałem.
Ale już wcześniej, na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy mówiłem mu o moim lęku i wątpliwościach wynikających z praktycznej roli Sejmu kontraktowego - naraziłem się na jego zniecierpliwione spojrzenie. 

 — Jest to Sejm demokratycznie wybrany, czy nie?  — pytał z miną profesora przesłuchującego niedouczonego studenta.
Kiedy mowę mi odjęło, dodał:
  — Teraz trzeba tylko zapierdalać!

Polaku, weź się wreszcie do roboty!
Obsługa samego długu publicznego wynosi już 28 mld. złotych rocznie.
Pożyczaj nadal od siebie swoje pieniądze na dobry procent!

ŚMIGŁY Rydz

Dość pospolity bohater piosenki - ale tragiczny kowal doktryny obronnej, którego krawieckie upodobanie do guzików było szczegółowo analizowane w sztabach armii niemieckich podczas gier wojennych.
Tak nie umiał się pogodzić z utratą choćby jednego guzika, że musiał oddać nie tylko paltocik, ale i gacie, w dodatku cudze. Taki zaś był śmigły w ucieczce od polskich armii, że jeszcze na moście granicznym wymachiwał bronią i chciał wydać rozkaz przegrupowania całej kolumny samochodowej z dygnitarzami do zbudowania linii rozwiniętej obrony. Ostatecznie zagroził rozstrzelaniem samego siebie za niewykonanie rozkazu, ale odwiódł go od tego zamiaru jego oficer, który - w poszanowaniu dla wyższej rangi - strzelił do siebie. Była to chyba ostatnia próba ratowania honoru Naczelnego Wodza, chociaż przybrał potem wódz imię Zawiszy i cichaczem wrócił do Warszawy, aby tej legendzie zapewne sprostać. Trudno jednak w istocie orzec, co właściwie miał na myśli.
Tutaj dosięgła go angina pectoris, czego i Piłsudski przewidzieć nie mógł, ale uratowała ta franca Armię Krajową przed dylematem, chociaż i inny scenariusz inscenizacji jego śmierci jest możliwy. 
Redaktor Jerzy Giedroyc obdarzył tego nieszczęśnika wybaczającym wspomnieniem, bowiem uznał, że jego konspiracyjny powrót do okupowanej Polski podyktowany był chęcią wypełnienia żołnierskiego obowiązku. 
Tak więc obraz marszałka przed stalugą w wizytowym cywilnym ubraniu, jest dobrym symbolem wiary dla ubranych w cywilne ubrania ofiar egzekucji i sprasowanych w żołnierskich mundurach żołnierzy Rzeczypospolitej, zasypanych w dołach katyńskich.
 
Ma on dzisiaj swoich apologetów, co szanuję - ale nie podzielam.

poniedziałek, 25 października 2010

OBERLÄNDER Halina

Pierwowzór i natchnienie Kici Koci Mirona Białoszewskiego. Wywodzi się z domu Pfeffer i drukarni Wierzbickich. Ojciec, Niemiec z Turyngii, ukrywał się podczas niemieckiej okupacji przed Niemcami. Grał na fortepianie, niemieckim niestety.
Razu pewnego Kicia miała do mnie słabość i podarowała mi ten fortepian. Teraz pewnie żałuje, choć fortepian to marny, w dodatku stoi wciąż w jej domu.
Z Kicią wiele jest problemów, ale najważniejszy, mimo różnicy pokoleń, tkwi w ocenie Powstania Warszawskiego. Ogólnie rzecz biorąc Kicia hołduje tej historycznej wizji, która powstaniowej hekatombie chce zawdzięczać PRL i znajomość języka polskiego. Uprawianie takiej polityki historycznej zawsze wywoływało mój opór, co Kicię doprowadzało nieodmiennie do ogłaszania stanu wojennego, w celu ratowania się z opresji.
Podczas Powstania Kicia, jako dorastająca panienka, przebywała na letnisku wśród podwarszawskich wydm i sosen. Nawet tam jednak wiatr przywiał nadpaloną stronicę książki z płonącej Warszawy. Na tej podstawie Kicia mówi o sobie: My, Dzieci Powstania!

Rzeczywiście, Kici rówieśnicy rzucali w czołgi butelki z benzyną, ginęli i nosili sprzeczne meldunki.
I tego Kicia mi już chyba nigdy nie wybaczy!


(Dopisane 5 stycznia 2019)
Spełniły się moje przeczucia i oto Kicia sprzedała fortepian swojego ojca, usprawiedliwiając się przede mną swoim "ZAMROCZENIEM" w chwili podarowania mi owego instrumentu. Muszę przyznać, że idea ta zrodziła się w głowie Henryka Błachnio, a Kicia jedynie podpisała darowiznę bez żadnej odpowiedzialności za swoje czyny, co zdaje się potwierdzać nieśmiertelną niewieścią płochość. Teraz Kicia tryumfalnie podała mi do wiadomości, że ów fortepian stoi w PAŁACU, czym Kicia Kocia jednoznacznie potwierdza swoją miłość do arystokracji, która ma tyle wdzięku, że może mi bezkarnie obsrywać na mój koszt moje pióra i niezbyt udatnie udawać, że umie grać na Kici fortepianie. Tego rodzaju bezinteresowny udział w tworzeniu narodowej i - niechybnie - katolickiej kultury narodowej, zawsze wywoływał moje rozrzewnienie. Kiedy więc niektórzy z nas starają się pozbierać rozsypane pióra Orła Bielika - który nad Bronną Górą wciąż i mimo wszystko kołuje - wspomnienie fortepianowej klawiatury jest jak znalazł, bo przecież fortepian to po Chopinie narodowa wykałaczka przy usuwaniu resztek polskiego sumienia, które znajduje dla siebie wszelkie usprawiedliwienia.




"Ujeżdżanie Henryka przez Kiciunię"


niedziela, 24 października 2010

ZABOBON sąsiedzki

Zabobon ten polega na fałszywej ocenie sąsiedzkich namiętności tworzących atmosferę odwrotnie proporcjonalną między dbałością o sąsiada a jego wdzięcznoscią.
Co prawda rzecz się sprowadza do naszego naiwnego oczekiwania, aby sąsiad tylko krzywdy nam nie robił: drogi nie przekopał, studni nie zatruł, psa naszego w zemście życia nie pozbawił, drzew podczas naszej nieobecności nam nie wyciął, plandeki dla ratowania cieknącego dachu na swoim chlewie nam nie porywał, papy naszej na własnym dachu nie kładł, korespondencji naszej nie czytał i na języki nie brał.
Ale sąsiad nam nie wierzy i podejrzewa nas o chytrą mistyfikację.
Aby uczynić zadość jego wyobrażeniom i zawodu mu nie sprawiać, obmyślamy po nocach, jak ograbić go ze starych gumiaków, a źródło życiodajnej gnojówki płynącej obok jego studni zakazić życzliwym myśleniem. Aliści już o poranku znów sąsiadowi się narazimy, gdy w głuptackim odruchu serca ofiarujemy mu zakupiony dla siebie hydrofor, bo my możemy poczekać, a on taki nieborak. Sąsiad w odruchu szlachetnej zaściankowej dumy podarunku naszego nie przyjmie, ale zaraz po naszym nagłym wyjeździe ktoś masywne drzwi wyłamie i ciężki hydrofor z lekkim sercem w dal niedaleką poniesie.
Sąsiad więc wartością samą w sobie jest i basta.
Dużo dasz - mało otrzymasz, albo jeszcze gorzej.
Mało dasz, najlepiej nic - wtedy masz widoki!

sobota, 23 października 2010

PEJOT

Z P.J. łączy mnie długoletnia przyjażń(?) z długoletnią przerwą,  (a pewnie i inne przerwy też wchodzą w rachubę).
Odbywał on tę przerwę na wzgórzach z widokiem na Babią Górę i Kalwarię Zebrzydowską. Zepsuł sobie ten czas okropnie, starając się nie urazić sąsiadów i w wyniku tego zabobonu (patrz: ZABOBON sąsiedzki) popadł był w nieskazitelną paplaninę. Teraz próbuje sobie przypomnieć kilka kwestii, ale idzie mu to nadzwyczaj opornie, chociaż poszedł nawet do szkółki pisania scenariuszy filmowych. bo sam nie potrafi. Taka galicyjska mentalność, która nawet Bobrzyńskiego z domowej biblioteki wyrugała.

Poznaliśmy się przy produkcji dzieła filmowego, gdzie pełniliśmy obowiązki. Ja nawet zostałem uwieczniony przed godzinami pracy jako konny giermek króla Kazimierza Wielkiego, gdy ten o brzasku przemykał się - bez królewskiej dostojności i wstydliwie chuć chowając pod królewskim płaszczem - do kochanki swojej, zwanej dla uproszczenia Cudką, bo Esterka akurat gdzieś się zapodziała.
Potem prześladowany był przez aparat uścisku  generała Jaruzelskiego okrutnie, bowiem jako bojownik o Polskę niepodległą zażywał swobody w jastrzębskim lukratywnym uzdrowiskowym ośrodku odosobnienia przez okrągłe pół roku.  A wszystko to dlatego, że w pierwszych dniach stanu wojennego nie zdążył oddać dwóch śmiesznych telefonów z antenkami, które w Szwecji dzieci nosiły w drodze do szkoły - wszelako ówcześnie stanowiły poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, w którym ów  generał trząsł się nieustannie ze strachu nie tylko o własny gabinet, ale jeszcze, jak sam powiada, martwił się o Polskę. Temat ten wciąż czeka u mnie na świetliste objawienie.

Kiedy więc przyszedł do P.J., brnąc w głębokich śniegach, zdyszany i uzbrojony po zęby pluton ZOMO, kiedy chłopcy nie po raz pierwszy spojrzeli sobie na Babią Górę i Kalwarię Zebrzydowską, bo wielu mieszkało nieopodal, gdy zabezpieczyli przedmiot przestępstwa zapobiegając w ten sposób dalszym opadom śniegu groźnym dla całej wyzwoleńczej armii, zabrali też z sobą nie stawiającego niestety oporu z bronią w ręku P.J. do wadowickiego więzienia, znanego i z innych patriotycznych wydarzeń. Wypełniała ich serca opiekuńcza troska, aby poddany PRL-u nie zrobił sobie krzywdy po tak dojmującej stracie antenek i w trudnej sytuacji ciążącego na nim straszliwego podejrzenia o współpracę z wywiadem portugalskim, ktoremu miał jakoby przez te telefony podawać trajektorie czołgów i innego żelastwa armii robotników i chłopów.  W tym więzieniu też byli znajomi klawisze, którzy takie tradycje rodzinne w służbie dla Ojczyzny kultywowali już od początków władzy ludowej... Tak więc siedziało mu się tam całkiem beztrosko i rodzinnie.

Ma też P.J. zadziwiające upodobanie do kaskaderskich wyczynów samochodowych, którego ja nie podzielam, jak i do prześladujących go niewiast, które to upodobanie podzielam dość wstrzemięźliwie.  Mimo to próbował kiedyś, nie zważając na moje protesty, dojechać do Wetliny na skróty, co udało się tylko częściowo, bowiem w wyniku przejścia w stan osłupienia, spadaliśmy sobie równe 45 metrów po stromym zboczu góry, niszcząc bieszczadzką przyrodę. Z tej przypadłości nie rozgrzesza go nawet szlachetna intencja wzięcia udziału w paradzie równości razem ze swymi dwiema kozami płci obojga, które domagają się usankcjonowania przez państwo ich długoletniego związku z P.J. i wypłaty dodatku rodzinnego.
Dla podtrzymania naszej bezinteresownej przyjaźni, domagającej się wciąż kosztownych podarunków, przysłał mi ostatnio własnej produkcji medykament do użytku wewnętrznego o zaskakującej nazwie "Wesołe jabłuszko". Co zapodaję potomności, bo trunek to smrodliwy o trującej zawartości.
Przed paru laty sąd uchylił ten dawny wyrok i zaliczył mu odsiadkę w poczet przyszłej kombatanckiej emerytury, każąc mu za tę poniewierkę wypłacić co nieco i oddając akta w łapy naukowców z IPN. Orzekał bowiem ten sam sędzia, który go skazał. Takie, panie, czasy nastali!
Ja jednak bezstronnie mniemam, że ogólnie P.J. nie jest bez winy, co widać wokół gołym okiem.

Na stare lata dewocja wypłukała P.J. wszystkie komórki z tradycyjnie pojmowanego siedliska myśli. Zaowocował taki samogwałt wielkiej miary urzeczeniami. Miłuje tedy banderowską Ukrainę i gazetę "polską" kawalera orderu ukraińskiej bezpieki, jest fanatycznym członkiem sekty smoleńskiej, a więc także zwolennikiem rządów motłochu, ślepo nienawidzi Rosji i podaje Hamerykę za jedyne dla całego świata dobro. Ma jednak na oku i mistyczne przesłanie: otóż odmawia paciorki za moje nawrócenie na religię watykańskiej hordy. A pan Bozia niezłomnie ma to wazyatko pod awoją opieką.


czwartek, 21 października 2010

ASTROLOGIA

Dział politologii. Astrolog, zwany też niekiedy wybrańcem ludu, informuje pospólstwo o mniej lub bardziej korzystnym dla Polski układzie planet i dyplomatycznym milczeniu gwiazd. Na tej podstawie premier RP orzeka, że zwrot zagrabionych sreber rodowych nie jest już możliwy. Dlatego paserzy, będący już menedżerami, mogą spać spokojnie. Powoduje to rozkwit ożywczego prądu umysłowego, któremu na imię: amnezja. Jest to nieodzowny warunek umiejętnego naprawiania starych i budowy nowych stadionów na igrzyska.

Taki Piłsudski przynajmniej sam stawiał sobie pasjansa i karta mu podpowiadała, kiedy wysyłać astrologów na wczasy do twierdzy brzeskiej albo Berezy Kartuskiej, symulując po drodze i w tamtych kazamatach ich tortury i egzekucje, realizując w ten sposób nie tylko swoje poczucie humoru, ale i usilnie zwiększając wolę posłów do konstruktywnej koalicyjmej współpracy. Z tego powodu astrologia w II RP nieco podupadła, aczkolwiek w jej schyłkowym okresie znów powróciła do łask państwowych w osobach Becka i Śmigłego-Rydza. 
W III i IV RP astrologią zajęły się: Polska Akademia Nauk, Sąd Najwyższy i Trybunał Konstytucyjny. Stanowi więc ta nauka typowe odzwierciedlenie perypetii cezara.

ANTYSEMITYZM

Nazwa gazu paraliżującego. Wytrych otwierający każdy skarbiec poza rozumem - dlatego, choć to gaz mocno przeterminowany, nadal cieszy się wzięciem. Niektórym wypełnia niestety obie półkule.

Hołubiąc przez lata żydowską rodzinę ubeckiego generała, a więc przez los szczególnie poszkodowaną, dorobiłem się dobrowolnie gęby antysemity i chodzić będę w tej aureoli z towarzyszącą jej pamiętliwą mściwością zapewne do końca moich dni, albowiem niechaj nigdy goj nie stara się czynić honoru i staropolskich wartości spoiwem takiej przyjaźni.
Kiedy wasz rzekomy żydowski przyjaciel poślizgnie się i wdepnie nieszczęśliwie we własne sumienie, czyniąc trochę swojskiego smrodku, zostaniecie niechybnie obarczeni odpowiedzialnością za ten wypadek i nikt nie weźmie was w obronę. Ale przede wszystkim zostaniecie skazani na zapomnienie, dopiszą was do szyderczej listy skazańców, stojących latami na placu apelowym z gipsem w ustach i workiem na głowie - listy wciąż uzupełnianej przez preparatorów masowej wyobrażni. Na tym placu kapusie przerobią was na kapusia, w jednej chwili z płaczliwego filosemity wyrodzi się z was monstrum oblizujące się po dokonaniu pogromu: - tylko niebieskie światło wyświetli kontur waszej postaci.

I unosi się nad tą nieszczęsną ziemią ten ciężki balon gaduły, sepleniącego w kółko ten sam refren w każdym referacie i przy każdej okazji, co stanowi śmiertelne zagrożenie dla wszelkich organizmów żywych, szczycących się posiadaniem choćby jednej komórki. Dlatego do zatwardziałych orędowników antysemityzmu zaliczają się sami Żydzi.
Żyd Marek Oberländer mawiał w takiej sytuacji: - Wychodzę stąd! Tutaj jest za dużo Żydów!

FEDECKI Ziemowit

Wiele lat okupował biurko w "Twórczości" tuż przy drzwiach. Podobno umiał jeździć na motorze - co jest świadectwem samego Putramenta.
Kiedy przed laty na swój debiut wybrałem "Twórczość", długo przy tym biurku czekałem na jego werdykt o wartości moich poetyckich produktów. Wiercił się i pocił, szurał nóżkami pod biurkiem, aż drzwi się otwarły i wszedł sam mroczny Jarosław Iwaszkiewicz. Fedecki poderwał się i wskazał służbiście na mnie i na to swoje biurko zawalone moimi tekstami i kilkoma gwaszami. Iwaszkiewicz na czytanie nie miał widać ochoty, bo zaczął oglądać moje obrazki. Potem spojrzał na mnie tak boleśnie z mroku swojej starości, mruknął kilka komunałów i zniknął w swoim gabinecie. Fedecki zaś kiwnął w końcu głową i podkreślił prestiż mojego debiutu na tak szacownych łamach. Po roku kiwnął głową drugi raz. Po dwóch latach kiwnął głową trzeci raz. Po następnych kilku miesiącach kiwnąłem głową ja i poszedłem do "Kultury", gdzie redaktorem działu poezji był Zbigniew Bieńkowski. Uśmiechnął się na opis moich perypetii i po dwóch tygodniach ukazał się mój poetycki debiut ilustrowany grafiką, co było niemałą zasługą także Andrzeja Gassa. Kilka dni później otrzymałem od Fedeckiego kopertę z moją zleżałą u niego produkcją i krótkim listem: "Z przykrością informuję, że z przedstawionych nam utworów poetyckich nie skorzystamy."
Na tych słowach opis dziejów żywota Ziemowita Fedeckiego się urywa.

środa, 20 października 2010

PUCEK Robert

Mój wychowanek poniekąd, choć różnica wieku dość znikoma. Miał raptem siedemnaście lat, kiedy do mnie trafił. Dlatego zobowiązany jestem do szczególnej wyrozumiałości, która kiedyś powinna się skończyć.
Ażeby jednak malować zdawał bodajże trzykrotnie do Akademii Sztuk Piękniejszych i na nic zdało się świecenie moim własnym przykładem. Ażeby zaś pisać, rozpoczął był terminowanie w piśmie Fołksztyme. Do dzisiaj nie wiem, czy zna jidisz, i w którą stronę tłumaczy swoje teksty. Niezbyt ze mną szczery, prawdę mówiąc, bo wciąż podkreśla, że Żydem nie jest.

Ostatnio przekonywał mnie dobitnie o aryjskości Roberta Stillera, z którym się przyjaźni. Co ciekawe, sam Stiller nie podziela jego zdania i publicznie opowiada o swojej żydowskiej inicjacji w wieku już dojrzałym, o swoim żydowskim ojcu - zapiekłym antysemicie. Pisuje też Robert do pisemek, które zaraz potem upadają. Swego czasu pisywał do Rzepy, ale wypadł, gdy zmieniła się redakcyjna konstelacja. Mimo to jest piewcą tezy, że artykuły, felietony i wiersze są drukowane w prasie nadwiślańskiej wtedy, gdy są dobre. Nie mogę zaprzeczyć, że teza ta wywołuje we mnie szczególną sardoniczną wesołość.
Użył też kiedyś, bez mojej wiedzy, mojego obrazka dla ozdobienia swojego tekstu, za co przekazał mi w imieniu Rzepy honorarium w wysokości 50 złotych polskich. Dlatego rozumiem rozgoryczenie Macieja Rybińskiego, który - nie mogąc się doprosić o godziwą zapłatę za swoje teksty - stoi teraz z kapeluszem w przejściu podziemnym Dworca Centralnego w Warszawie, licząc na miłosierdzie polactwa.

Człowiek w zasadzie mi życzliwy - ale bez przesady.




HIMILSBACH Jan

Widziałem Jasia na żywo raz jeden - niezupelnie jednak żywego.
Ubrany był w skórzaną kurtkę, zza której magnackich wyłogów przeświecała kolorowa flanelowa koszula, jakie to wierzchnie okrycie plugawej cielesności nosili literaci pielęgnujący swą kamieniarską legendę z okolic ulic św. Wincentego i Powązkowskiej. Kurtka ta podparta była z dwóch stron barczystymi młokosami, którzy wnieśli tkwiącego w środku kurtki Jasia do autobusu, zachowując z pietyzmem jego postawę pionową.

Był to kolejny rozdział opisanego przez Jana Himilsbacha przyjęcia, w celu integracji klasy robotniczej z jej przywódczą elitą.

Mojemu objawieniu sprzyjał niewątpliwie senny jeszcze wiosenny poranek tuż po godzinie ósmej - więc autobus na Krakowskim Przedmieściu był już pusty i dlatego wypełniony klasyczną jasnością. Od Sióstr Wizytek snuł się i wirował świetlisty strumień wierszy ks. Jana Twardowskiego, przechadzającego się akurat o tym czasie po ogrodzie za murkiem.

W naszej dalszej podróży w stronę Żoliborza, Jan Himilsbach zachował pełne godności milczenie. A i mnie nie minęło dotąd upodobanie do kraciastych flanelowych koszul, których rodowód na kamieniu się rodzi.

GŁOWACKI Janusz

Kiedyś ktoś spostrzegawczy zwierzył się Głowackiemu, że moje życie to gotowy scenariusz filmowy. Głowa z rezygnacją stwierdził, iż kino boryka się z brakiem tematów, więc mogę - jeśli zechcę - przydać mu nieprzemijającej świetności.
Szczeniak byłem i nie śmiałem odmówić znanemu już ówcześnie pisarzowi, gdy ten zaproponował mi spotkanie. Scenariusz miał się poniekąd napisać już sam.

Umówiliśmy się przy czterech śpiących żołnierzach, zamienionych przez bogów w żeliwne posągi, czuwające nad sojuszem polsko-radzieckim tuż obok praskiej cerkwi.
Głowacki nadszedł punktualnie od strony Dworca Wileńskiego, falując skrzydłami białego kożuszka, który w owych czasach pełnił rolę znaku przynależności do elity w ten sam sposób, jak oficerki w czasie niemieckiej okupacji podkreślały niezłomność polskiego ducha. Na głowie posiadał loczki cokolwiek czarne a obfite i trochę przypominał mi Puszkina w urodzie jakże męskiej. (Z pomnika powiało grozą).
Z zachwytem wpatrywałem się w ten produkt krajowy brutto kultury artystycznej i towarzyskiej późnego PRL-u.
Onże tymczasem wygłosił kilka zdawkowych uwag o chwilowym braku czasu, z niesmakiem ocenił mój specjalnie na tę okazję skrojony chałat, sięgnął za pazuchę i wydobył swoją "Wirówkę nonsensu", co, jak zrozumiałem, miało stanowić dla mnie przesłanie na dalszą drogę życia. Załopotał potem połami kożuszka (białego) i odleciał do Nowego Jorku, gdzie rozpoczął studia nad Sofoklesem, dając tym patriotycznym czynem duchowe wsparcie zagubionym polskim emigrantom.

Teraz Głowacki żyje z procentów od skarbu hrabiego Monte Christo i znów należy do elity, co pokrzepiającym jest symptomem, że prawdziwa sztuka i literatura nigdy nie przemijają.



GŁUPTA

Głupta jest jak smuta - nieogarniona.
Jest jak oceany i wieczne śniegi, jak bursztynowa komnata na dnie morza, jak jęzor lodowca wysuwający się z ust polityka.
Głupta potrafi zakwilić rzewnie i w todze bakałarza prawić mętnie.
Sam korzystam z jej usług - więc wiem.

poniedziałek, 18 października 2010

AGENT

Wszyscy to przecież wiedzą, że Agentem był ten, który nigdy nie współpracował, ale funkcjonariusze współpracowali z nim bez jego wiedzy.
Kiedy więc w życiu prywatnym Agent stał się założycielem spółek, fundacji i agencji dobroczynnych, zaczął również zbierać profity ze swojej manii prześladowczej.
Aktualnie jest ekspertem od lustracji, wolnych mediów, Radia Maryja i transferu pieniędzy do Bathusanu. Jest także autorytetem moralnym i nie ze swojej winy wybitnym publicystą.
I jest jeszcze Tajny Agent.
Ale ta lista zastrzeżona jest do wiadomości samego Pana Boga.