sobota, 21 stycznia 2012

STRZAŁKA


Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Strzałkę, stała na metrowej kupie obornika w doklejonej do stodoły przybudówce. Ażeby tam wejść, musiała ugiąć przednie nogi i nieledwie się tam wczołgać na tak posłane legowisko: brudna, wybiedzona, z płatami zaschniętej słomianej uryny na zimowej jeszcze sierści.  I jakże osamotniona!
Nie tak miał wyglądać mój wyśniony koń! Ten mój Konik Garbusek!
Tuż obok szumiało wielkie polskie jezioro i w zwęglonych próchnach trwały jeszcze krzywe niemieckie groby. Kiedy po kilku tygodniach mojej troski zapytałem po raz wtóry właściciela o cenę — usłyszałem szokującą sumę. To już przecież aż nadto było oczywiste, że Strzałki przerobić się dla mnie na pieniądze nie da.
Tedy w pokorze poszedłem do stodoły, gdzie obok Strzałki pomieszkiwałem, i ze swego plecaka wydobyłem pokaźny zwitek banknotów z orłem bez korony i wizerunkiem górnika. Były to moje beneficja za katorżniczą robotę przy wyładowywaniu wagonów kolejowych, gdzie ponad rok mojego durnego żywota zostawiłem, ażeby mój sen dziecięcy o koniu w rzeczywistość przekuć. I oto, lekką rękę, utytułowany Artysta PRL-u wszystko to mi odebrał, ofiarując mi w zamian zabiedzoną klaczkę, którą dostał był od rzeźbiarki Anny Dębskiej. A ta niewiasta, przecież, znana była ze swojej bezinteresownej miłości do koni! No, i jeszcze Leonida Teligę, naszego pierwszego po Conradzie żeglarza, skutecznie zniewoliła — i tenże musiał taką niewieścią troskliwość na oceanach odreagować. I zaraz potem umarł z  tak troskliwej udręki.
Taki opis, naturalnie, to jest moja wyuzdana swawola, ale i takie obrazki wypada po latach tylko sepią malować.

Tak więc pływałem ze Strzałką w jeziorze, budowałem dla niej daszek na paśniku, karmiłem, czyściłem, o kopytka dbałem. I Strzałka coraz bardziej mnie nie odstępowała, kładąc się na trawie obok mojej  budowli. I ja wtulałem sią w jej pierś, i tak zasypialiśmy czasem w cieniu dni skwarnych. Aż przyszedł czas i na nas. Założyłem na Strzałkę moje austriackie oficerskie siodło, do plecaka wsypałem owies, zaprowiantowałem siebie kawałkiem chleba z puszką soku pomidorowego, i wyruszyliśmy ku naszemu Przeznaczeniu.


poniedziałek, 16 stycznia 2012

PŁATEK Cezary

Chociaż nie możemy  być pewni, w jaki sposob pochyli się nad nami Opatrzność, to wszakże  oczekiwanie na jej uwagę, może nas wprowadzić w stan sekretnej konfuzji. A ta sprzyja budowaniu bytów pozornych, których nie umiemy sobie trwale wyliterować.
I tu nam w sukurs przychodzi noc jesienna, gdzie spotykamy akurat Cezarego Płatka!
Cezary otóż, to jest jegomość, którego Niebiosa wysłały, gdy pan Gerwazy był w potrzebie, bo mu sprzęgło w Kukuruźniku wysiadło. Cezary to jest taki Gość, na którego przy wigilijnym polskim stole  zawsze oczekuje wolne miejsce. Onże trzyma straż przy prasłowiańskim pogańskim dębie. Choć inaczej zapewne to nazywa.

TRUPAKI polskiej sceny

Oto bufetowy Rekwizytor ogłosił upadek teatralnego bufetu. Ot, tak, nagle, sobie bufecik zamknął, nie zważając na klientelę. Bezceremonialnie zniweczył też cały umysłowy dorobek tej placówki zbiorowego żywienia, gdzie upasło się trochę karaluchów i innych świętojańskich robaczków.

Po likwidacji bezceremonialnej – bo przecież Belzebub ma niezniszczalne poczucie własnej wartości – czyli holokauście bufetowej teatralnej publiczności – ogłoszono na nowym internetowym forum (e.teatr.net) zaciąg do nowej i nieskazitelnej teatralnej trupy. Wprawdzie trupa wciąż usiłuje się wyrzucić z szafy, bowiem mumia też potrafi nawet wypić całą formalinę, ale patrząc na łysy łeb konferansjera Nowaka – współczuję jego preparatorom.
Bo to chłopisko tłuste i jeszcze za życia żywiące się makulaturą. Niestety, nie mogłem nasycić swoich zdeprawowanych zmysłów do woli, bowiem trup Nowaka zniknął za kulisami. Mimo to jego łysy łeb świeci mi jak latarnia morska na scenie polskiego teatru.

Oto w samej bieliźnie, ukazując sutki, penisy i łonowe wzgórki, aktorzy obnażają niewinność swoich cuchnących potem ciał. – W ten właśnie sposób, ściągając śmiertelną koszulę w ostatnim akcie, ma umrzeć Rzeczpospolita.

Trupaki!!
Do odegrania tej sceny wystarczy zwykła sala gimnastyczna!

9 grudnia 2009

wtorek, 10 stycznia 2012

RODZIEWICZ Juliusz

Jechałem kiedyś o zmroku swoim zielonym wehikułem przez Puszczę i samotnego Wędrowca napotkałem. Do osady najbliższej daleko było, drogi i dukty kręte a przepastne. Tedy uprzejmie się zatrzymałem, aby łaskawości swojej dać  upust.
Tak i gestem szerokim zapraszam mrocznego jegomościa — a tu gramoli mi się na siedzenie człek postury słusznej, i mamrocze mi w dziękczynnym geście swoje nazwisko, którego rozwikłać w puszczańskiej ciszy nie umiem. Jedziemy sobie dalej przez leśne wądoły, a do mnie wreszcie dociera to brzmienie. Więc sobie tak z głupia frant pytam:
 —  A nie jest pan czasem rodziną Marii Rodziewiczówny?
A onże mi odpowiada.
 — Tak, to moja prababka!
Zielony wehikuł sam się zatrzymał obok prastarej sosny, i z mojego ściśniętego gardła dał się słyszeć szept ściśnięty:
 —  A czy pan wie, jaka książka znajduje się za moją głową?
I sięgnąłem po "Lato leśnych ludzi".

Takie dziwy w Puszczy spotkać można, jeśli, Drogi Wędrowcze, zabłąkać się w Puszczy o zmroku raczysz. Bo przecież baśnie, bajki i inne ambaje — częścią są naszego żywota.

("Azeby sprawa zaby nie odesła w mglistość" — niniejszym donoszę, że ten potomek Marii Rodziewiczówny całkiem  rozdziewiczony został. Albowiem, jak wykazują to moje późniejsze doświadczenia, jegomość ten potrafi się cieszyć z asfaltowej drogi wybudowanej w sercu Puszczy, bo "liście się już nie kurzą", a amortyzator w jego limuzynie przetrwa w ten sposób do końca potomka Marii Rodziewiczówny żywota. Podziwia także z emfazą mieszczucha rzekomy klangor dzikich odlatujących gęsi, które to odgłosy produkują koparki wydobywające w bandycki sposób żwir z polskiej ziemi na skraju Wigierskiego Parku Narodowego. Po cóż więc Maria Rodziewiczówna wyprodukowała takiego potomka?)