wtorek, 27 grudnia 2011

VILKE


Vilke umarła nam dwa dni przed Wigilią. Całą noc walczyliśmy o jej życie nie bacząc na koszty. Rankiem przyszedł czas na decyzję najtrudniejszą. Vilke zasnęła w naszych objęciach.
Wykopałem jej grób nad łąkami na Szlaku Orlich Gniazd.

Vilke – wilczyca znajdka porzucona w chorobie i starości.
Była z nami dwa lata i cztery miesiące.



wtorek, 22 listopada 2011

ODSADEK

Wieść takowa w świat już dawno poszła, że pan Gerwazy odsadka szuka, coby  godnie przed oblicze Pana zajechać, kiedy czas ku temu przyjdzie. Szkopuł jednak w takim tkwi szczególe, że sobie Gerwazy wymyślił odsadka achałtekińskiego, a ten łąk Rzplitej jakoś szczególnie nie umiłował – i daleko trzeba szukać.
Odsadek to takie dziecko, co od klaczy może się oddalić i na własną grzywę wiatr od łąk nadwiślańskich, nadburzańskich – i tych Łąk Niebieskich –  przyjąć. Odsadek – niby jeszcze źrebię, ale zaraz zaczną się odwracać sarmackie stronice.

sobota, 19 listopada 2011

POLNISCHE Metzgerei

Rzeczywistość, jak to zwykle, bogatsza jest aniżeli artystyczna fikcja. Cała finezja słowotwórcza pada oto na pysk przed mistycznym okiem, mrugającym do nas a to z komnaty prezydenta, a to z giełdy, a to z telavizji publicznej, a to z gabinetu kolejnego premiera, a to z banków — w których pożyczamy od siebie na dobry procent swoje pieniądze — a to z licznych fundacji, pism i wydawnictw... Wszystko to jest darem samych Niebios, gdzie u tronu raczy sobie spoczywać sam Zbawiciel.

Kiedy więc przyjeżdża rabin Metzger do swojej Metzgerei, czyli w przekładzie na język polski — Rzeźnik do swojej Rzeźni — gdzie rezacy dorzynają stado ogłupiałych polskich baranów — to jedyną naszą troską jest, aby mięso z tego uboju otrzymało certyfikat koszerności, bowiem dochód może być wyższy.
Dlatego do prac administracyjnych zatrudniliśmy tubylczych wykształconych idiotów!

piątek, 18 listopada 2011

DEFINICJA

Niepostrzeżenie uległa zmianie definicja dóbr polskiej kultury. Co bardziej spostrzegawczy Polanie mogli się o tym przekonać przy okazji oskarżenia izraelskiego małżeństwa o kradzież "dóbr o szczególnym znaczeniu dla kultury" z terenu obozu w Auschwitz. Oto 60-letni pułkownik rezerwy  izraelskiej armii Moti Posloszny z żoną – przywłaszczyli sobie 9 (dziewięć) starych przedmiotów.
Były to: łyżeczki, nożyczki, noże i porcelanowe korki do butelek. Polska opinia publiczna oczekuje teraz na epokowy akt ekstradycji izraelskich barbarzyńców.
Pan Gerwazy jednak – jako osobnik trwale umysłowo ograniczony – ogłasza wobec tej  zadymy swoje prywatne votum separatum.

środa, 16 listopada 2011

KOWAL

Zimne kucie żaby daje się słyszeć szczególnie wtedy, kiedy życie narodu objawia się w nagłej egzaltacji. Rośnie nam wówczas drugi i trzeci rząd charyzmatycznych przywódców stada, pozostający dotąd w odwodzie. Można nawet domniemywać, że rzędy te znajdują się obecnie w stanie szczególnego ożywienia umysłów i sumień, a nawet w pozycji cierpiącej duszy, co jakoby jest warunkiem opuszczenia czyśćca.

Nie wiem, z którego rzędu wyskakuje wciąż kukiełka eurodeputowanego PiS Pawła Kowala, ale ten złotousty, tak jakoś szczególnie wygładzony w mowie mąż stanu, ma od lat, mimo stosunkowo młodego wieku, tzw. dobrą prasę. Widać jakieś szczególnie tajemnicze cechy charakteru i zalety lotnego umysłu pozwalają przypadkiem utrzymywać go w gotowości do zajęcia miejsca w pierwszym rzędzie, albo nawet w loży! Ja jednak nieufnie patrzę na tę gadającą głowę, która dopiero  odpowiednio przykryta  nabiera właściwego wyrazu, co nieodzownym jest grymasem w katalogu  gestów świadczących o politycznej klasie i wyczuciu rzeczywistości.
Wykuwa więc Kowal sobie – i nam na pożytek – zbiorowe sumienie Polan odwołując się do psalmistów. Wygłasza też w razie potrzeby apele do tubylczej polańskiej ludności o zaniechanie gniewu, który, co tu dużo kryć, coraz wyraźniej daje się zauważyć. Mają oto Polanie znów wybaczyć swoim prześladowcom, mają zrezygnować z mało estetycznych przedstawień, w rodzaju  wieszania  zdrajców na szubienicach i wbijania na pal, nie mówiąc już o infamii...

"Kto mówi, że decyzja o pochówku prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu jest pochopna, znajduje się w stresie" - obwieścił z zapamiętaniem.

Mówią tedy nie bez przyczyny już od dawna, że w pewnych okolicznościach podkuć można nawet żabę.

14 kwietnia 2010

piątek, 11 listopada 2011

NIEPODLEGŁOŚĆ

Zawsze jest związana z formą podległości: jak nam obcy okupant ustępuje, to zaraz wybieramy sobie własne okupacyjne władze — czy to w formie bezdusznej administracji, czy w formie policyjnych oddziałów do walki z "radykalnym narodowym terroryzmem". Jako że usprawnienia w zakresie ochrony nas przed nami samymi są coraz bardziej wyrafinowane, już my sami też troszczymy się należycie o wyzbycie się wszelkich form narodowej wspólnoty. Tak więc wydzieramy sobie piastowskiego orła z piersi — i wkładamy w to miejsce dobrze wypieczonego kurczaka od macdonalda z frytkami.

Toć już przystoi rycerzom Rzplitej po paradzie w dniu 11 listopada oddawać swoje konie do rzeźni! Polska kawaleria przecież kurczakami stała... i stać powinna. Dlatego zamieniliśmy armię ołowianych polskich żołnierzyków na oddziały płatnych najemników. To już tylko godni pogardy cywile uczestniczą  w Marszu Niepodległości!
Jeśli nawet Myśl pozostaje maruderem!



HEBRON

Pod murami Hebronu żołnierze izraelscy zastrzelili rabina Dana Mertzbacha. Zmierzał on do Groty Patriarchów w Hebronie, gdzie jakoby pochowany jest sam Abraham.

Andrzej Stasiuk stoi teraz przed dylematem. Bowiem ostatni rozdział jego książki — został dopisany bez jego udziału.

poniedziałek, 31 października 2011

SIBELIUS Jean

Mój Ojciec przybrany ukochał Finlandię. Prezydent Kekkonen odznaczył go nawet takim sentymentalnym fińskim symbolem. Ale i we mnie, zupełnie bezwiednie, bije do dzisiaj to północne serce. A więc, obok  Griega, mocarny jawi się Sibelius — szwedzkiej proweniencji — który natchnął  i obudził Ducha Fińskiego!

A przecież cała muzyka Sibeliusa powstała w jego jeszcze młodych latach. Potem cały naród  fiński czekał na Sibeliusa nutki. Policja zamknęła ulicę i czuwała, aby nikt nie zakłócał twórczego spokoju Wieszcza. A on siedział nad pustymi nutowymi zeszytami i pił...

To jest też jakaś wskazówka!  Także dla Polan!

Bowiem — pić czy nie pić, bić się czy nie bić, pisać czy milczeć...

A przecież tak wiele można powiedzieć w jednym takcie, albo jednej frazie...

Na końcu literek pozostaje jednak  Czyn!  Rzecz cała, aby literkom i nutkom sprostać!
Wtedy każda Ojczyzna będzie wolna!


piątek, 28 października 2011

GŁOGOCZOWSKI Marek

Zaledwie miesiąc minął, jak — szczęśliwym trafem — wpadłem w dżungli Internetu na teksty Marka Głogoczowskiego, doktora od wielu polskich chorób, taternika i himalaisty, ale przede wszystkim samotnego wędrowca wśród nikczemności i piękna tego świata. To spotkanie, które tak wyraźnie zaprzecza mojej samotności, CUDEM jest i w takowej konwencji obwieszczam go światu, chociaż Autor, i owszem, pisywał w samej "Trybunie Ludu" — wprawdzie tylko u końca jej żywota.  Kiedy powstała na jej zwłokach wolnościowa jak najbardziej "Trybuna" — nie było już w niej miejsca na jego teksty. To wskazówka jest dla tych, którzy mumiami są już tu i teraz. Ale i mumie mają zagwarantowaną wolność słowa w każdym demo-kratycznym landzie.

Wchodzimy tedy na Górę!
Drżyjcie Moce!

wtorek, 25 października 2011

BOHATER Naszych Czasów

Mamy wreszcie Bohatera Naszych Czasów. Żyje sobie ten nasz topielec szczęśliwie wśród wodorostów mulistego dna, gdzie widoczność jest zerowa, i majestatycznym swym wdziękiem, sumiastym wąsem, zetlałym kontuszem, ogolonym łbem, szabliskiem używanym do siekania buraków, tytułem podsędka szpanuje, powagą męża stanu zahipnotyzować pospólstwo się stara, minę mędrca nieudolnie podrabia.
Opisywać świat topielców i topielic nie wydaje mi się zajęciem pociągającym ani pożytecznym. Gdy tak wielu tak dogłębnie publicznie wydaje z siebie jakieś piski i retoryczne pierdnięcia, wydzielane przez otwór gębowy w heroicznej chęci wyartykułowania swych dogłębnych myśli — milczenie zdaje się jedyną cnotą.

W takiej scenerii jest już dziecinnie łatwo doprowadzić życie publiczne do stanu permanentnego paroksyzmu — gdy w jego oparach chochoły znoszą Rzplitą skrupulatnie ze sceny.

sobota, 8 października 2011

ŻABIA perspektywa

Żaby, wbrew swej woli, często służą publicystom wszelakiej maści jako uzasadnienie wyższości człowieka nad światem zwierząt.  Przywiązanie rodzaju ludzkiego do tak prostackiego hasełka, stymulowanego doraźną euforią, przesłania więc żabom ludzką bodajże perspektywę i logikę Historii, bowiem woda z ludzkiego mózgu nie jest w istocie dobrym środowiskiem dla żabiej społeczności.

I tu zapisać trzeba (czto napisano pierom, nie wyrubiesz i toporom) słowa pewnego ministra ochrony polskiej przyrody, który zachwalał niedobitkom Polan wybudowanie betonowej estakady nad Doliną Rospudy, która miała nareszcie umożliwić nienawykłym do obcowania z przyrodą leniwym przedstawicielom rodzaju ludzkiego uczestniczenie w tym misterium. I z tego tarasu widokowego sypią się oto do Rospudy opakowania po frytkach i plastikowe butelki po napojach, olejach silnikowych, płynach do spryskiwaczy, zaolejone szmaty i zużyte baterie, stare gumiaki i opony, butelki po tanim winie, i wszechobecne puszki po piwie...
A rechot osobników ze spoconej wycieczki – doskonale zastępując rechot żab – urasta dramatycznie, wbrew własnym przyrodniczym ograniczeniom, do głównego recitatiwu w tej postaci narodowego dramatu – albo komedii ludzkiej.

wtorek, 27 września 2011

OBORY

Dawny majątek rodziny Oborskich i Potulickich pod Warszawą, blisko Skolimowa i Konstancina. Późniejszy "dom pracy twórczej" literatów — imienia Bolesława Prusa — gdzie dokonało się zapewne przynajmniej kilka dzieł literatury polskiej. I  jeszcze tam, po dawnych czasach, stajnie pozostały, gdzie moja Strzałka urodziła o północy wilgotne źrebię, któremu pomogłem wydostać sią na ten świat.
Przyjeżdżali do Obór: Stanisław Grochowiak, Kazimierz Brandys, Janusz Głowacki, Julian Przyboś, Marian Brandys, Jerzy Andrzejewski, Jan Dobraczyński, Krzysztof Mętrak, Andrzej Braun, Julia Hartwig i Artur Międzyrzecki — i jeszcze wielu innych. Do Wisły, pośród łąk, było jakieś trzy kilometry. I kiedyś, jadąc na oklep na Strzałce ku Wiśle z rozbieganą źrebką, zaczęliśmy biec razem z sarną, która spłoszona wybiegła z przydrożnych chaszczy. I tak sobie mknęliśmy, razem z rozbieganą źrebką i sarną , prawie do łach wiślanych. A tam już nic nie mogło unieść tego dźwięku, gdy kopyta końskie zderzyły się z wiślanym piaskiem i wodą wiślaną.

To właśnie tu Marian Brandys, przecież żydowskiego pochodzenia, autor niezapomnianianego opisu epopei szwoleżerów, wygrzewając się w wiosennym słoneczku, wypowiedział owe znamienne słowa: "Jakże  męczące jest umieranie"!

To właśnie tu, w Oborach, zatrzymane zostało w ojczyźnianym archiwum tych kilka chwil,  kilka obrazów, które nas — tubylczy ludek — przetrwają. Ale tych nadwiślańskich łąk nikt już nam nigdy nie zwróci. A to dlatego, że trzeba umieć szanować to, co nie jest naszą własnością...

czwartek, 22 września 2011

PISMO

Po  namyśle zgubnym, po kilku latach spędzonych na staraniach o założenie Pisma dla potomków Polan, po gorzkich doświadczeniach spotkań z polskim fasadowym patriotyzmem — czyli interesowną miłością do Kraju swoich Przodków — po zarobieniu na ten chwalebny jakoby cel niemałych pieniędzy, po wymyśleniu tytułu, po stworzeniu szaty graficznej, po mianowaniu siebie redaktorem, roznosicielem, drukarzem, korektorem i słuchawką telefonu — po zawierzeniu mojemu Towarzyszowi Pancernemu  — zderzyłem się z moim brakiem wyobraźni.

Mój Towarzysz Pancerny, zamiast maszyny drukarskiej i koniecznych kosztów na pierwsze numery, kupił sobie szpanerski luksusowy samochód i kazał sobie wybudować dom — który pan Gerwazy w szczodrości swojej mu narysował.  Krawiec sporządził na jego miarę mundur Marszałka. (Przed domem stał już betonowy Marszałek 150 cm wzrostu). W tym mundurze zadręczał mnie swoimi awansami, roztaczał uroki swego Gabinetu. Także i mnie mianował swoim pułkownikiem. Stałem się autorem mów i rozkazów do wojska. Zaczynałem panować nad polityką zagraniczną i Flotą Bałtycką, nad wydmami Polesia i Stowarzyszeniem Wiślanych Piaskarzy, nad Zamkiem Królewskim i panią Grabowską. (Ta niewiasta nie szczędziła mi wdzięków, ale Ojczyzna — to przecież zbiorowy jest obowiązek, a nie żaden sex grupowy.)
I tak się to wszystko rozlazło po kościach — gdy Marszałek w trudzie doktor Lewicką chędożył, czyli szabli swej dla pomyślności Rzplitej używał.

W takim oto skrócie donoszę, gdzie przepadło polskie rycerstwo!

poniedziałek, 19 września 2011

FOBIE

Klątwa jakowaś musi na mnie ciążyć, bo co sobie głębiej odetchnę, na oceany literek wypłynę, to zaraz brak mi tchu, bo dostaję po dziobie i mówią mi, że w moim pisaniu żyją Fobie.
Wprawdzie uważam, że mam prawo do dosiadania Fobii w najbardziej erotycznych pozycjach, i nie przeczę, że wydają mi się one dość powabne także ze względów literackich, aliści tak sformułowany zarzut trudno mi przecież uznać za rzeczową polemikę. Zaraz po tym i tak dostanę skierowanie do psychiatryka, gdzie będzie mnie można odizolować od reszty Zdrowego Narodu.
Niestety, ale tylko takie marzenia mają moi ukrywający się Adwersarze, którzy zza węgła chcą panu Gerwazemu nieudolnie przyłożyć. A to dlatego,  że widocznie głupio jest im się przyznać do tak nikczemnych intencji. Tak więc — jeszcze nie wszystko stracone!
Przecież i Fobie mogą nas uskrzydlić we wspólnym locie do Nicości, którą inni nazywają Życiem Wiecznym.

piątek, 9 września 2011

NEWERLY Igor

Z panem Igorem los zetknął mnie kilka razy. Po raz ostatni w moim wierszu.

Kiedy w szczeniactwie jeszcze tkwiłem i  byłem poniekąd dziełem sztuki a nie jej animatorem, musiałem na wielu robić pewne wrażenie, bo oni przywykli już do swoich zaklepanych pozycji. Tak więc, zupełnie bezwiednie, stałem się natchnieniem dla kilku wziętych artystów i ich żon.

Pojawił się tedy i taki projekt, bym został sekretarzem Igora Newerlego. Ja w zasadzie nie miałem nic  naprzeciw, bo przecież pamiętałem "Chłopca z salskich stepów", aliści zaniepokoiła mnie zapowiedź objęcia biuralistycznej posady.  A tu Puszcza tajemna, a tu rzeki i jeziora, a tu klaczka moja cudowna, z którą wypływałem daleko w Śniardwy... I tak jakoś wyszło, że do siedziby pana Igora nie trafiłem, bo mnie poniosło w przestworza dymne..., jako że już ku jesieni szło nieubłaganie i moje igraszki dziecięce stawały się sprawą śmiertelnie poważną. (Tak więc nieco humorystycznie dla mnie dzisiaj brzmi, że Igor Newerly w późniejszych latach zatrudniał fikcyjnie Jacka Kuronia jako swego sekretarza).

I tak minęło kilka lat, by w domu dziadka Griszy, do którego trafiłem za fortepianową moją pasją, znów z panem Igorem się spotkać. Bo przecież świat jest tak przeźroczysty, a oni jeszcze się znali z carskich czasów, z Kijowa, gdy w odległym Petersburgu mój dziadek Łukasz stawał w szranki o rękę dwudziestoletniej Julii.
Kiedy umarł dziadek Grisza — choć nie zapowiedział swojej decyzji — w praskiej cerkwi odbyła się  uroczystość Jego Wniebowstąpienia. Pan Igor starał się zapanować nad swą drewnianą nogą, która wciąż gdzieś kuśtykała, starając się z kolei wyrazić swój protest przeciwko przemijaniu.

Potem Igor Newerly napisał jeszcze "Wzgórze Błękitnego Snu", który to syberyjski błękit opisała mu w szczegółach żona dziadka Griszy, Halina, córka syberyjskich zesłańców, którzy już bez Syberii nie umieli żyć, bo tak ją pokochali. I jeden rozdział w tej książce powstał  na kanwie wspomnień pani Haliny o rodzinnej syberiadzie.
A w innej swej książce pt. "Za Opiwardą, za siódmą rzeką..." — szczególnie przeze mnie lubianej — złożył pan Igor swoją dla  Gerwazego dedykację.

Pan Igor umarł we śnie. W drodze na Wzgórze Błękitnego Snu.

Taki jest mój brudnopis.

CAŁUN polski

Ileż zapiekłej nienawiści musi tkwić w chrześcijańskim uosobieniu cnót najwyższych, jeśli nie można przepuścić czaszkom i piszczelom, które spoczywają w polskiej ziemi, bo tu dopełnił się ich los.

Te wszystkie Iwany, Alosze i Siergieje; Hanse, Joachimy i Matthiasy polegli na obcej ziemi, chociaż chcieli przede wszytkim wrócić do swojej  Swietłany lub Gertrudy, i nie umieli wyłamać się z żołnierskiej niedoli. Każdy, kto choć był tylko w cywilnym wojsku, powinien umieć sobie wyobrazić, co to znaczy. Odmawianie im prawa do grobu, do nagrobnego postumentu lub pomnika, czyli prawa do  wiecznego spoczynku pod symbolicznym kamieniem — choć i tak nas wszystkich rozdmucha słoneczny wiatr — nie licuje z sarmacką wielkodusznością.

Ażeby więc obwieścić nasz chwilowy tryumf nad ich skonaniem w niesłusznej sprawie, musimy  Ojczyznę naszą nakryć patriotycznym całunem — tym prawdziwie polskim sztandarem!

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

LATKOWSKI Robert

Pułkownik pilot Robert Latkowski, dawny dowódca 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, to jest taki mąż zacny, z którym w każdej chwili gotów jestem lecieć ponad chmury nawet na tych przysłowiowych wrotach od stodoły.
I odwrotnie, z pisarzem Henrykiem Pająkiem, który umie latać z oderwanym skrzydłem, polecieć mogę dobrowolnie tylko na kanapę, gdzie sobie możemy rozprawiać i bajać do białego ranka o obowiązujących procedurach w lotnictwie i pisarstwie.

Jeśli więc przyjmiemy, że do latania potrzebny jest samolot i pilot, a do pisania potrzebny jest atrament, stalówka i pisarz, to już jesteśmy bliscy rozwiązania rebusu.
Tak więc Szkoła Orląt potrzebna jest na gwałt Polsce!

Ażeby wreszcie znikły te Nieloty, które farmazonią i czkają, seplenią i się jąkają, się nadmuchują i puszczają wiatry, gryzmolą i pićwolą, syczą i świszczą, ciamkają i mlaskają, tumanią i gamonią...

Etc.

wtorek, 16 sierpnia 2011

LEPPER Andrzej

Pan Gerwazy akuratnie w pierwszych godzinach po zamordowaniu Andrzeja Leppera miał taki kaprys, ażeby przelecieć się po nocnej Warszawie. Wsiadł więc do swego Kukuruźnika, odpalił wiekowy motor poruszając śmigłem, no i sobie wystartował. A tu ludność napita na ulicach baraszkuje, chociaż to już druga godzina, czyli noc jeszcze w pełni. A tu w Alejach Jerozolimskich leży martwy pan Andrzej Lepper i nikt nie ma świadomości, że właśnie jest uczestnikiem stypy. Na przystankach kolorowe tłumki obnażonych niewiast, które nie znalazły zajęcia na tę właśnie sierpniową noc. Płonie PAST-a, z kanałów wychodzą śmierdzące sanitariuszki, trupy skwierczą w ekskluzywnej restauracji. Na marmurowych schodach pozostaje cień spalonego samotnego powstańca. Wśród ruin płynie rzeka luksusowych aut. W Niebiosach trwa inwentaryzacja spalonych bibliotek. Tuż obok, z pętlą na szyi, zamiera porzucony i zapomniany Andrzej Lepper… Jego prześladowcy i polityczni pokerzyści podnoszą chusteczki do oczu skrywając oblicza w swych duchowych łachmanach. Pani Aneta Krawczyk z lubością opisuje rzekomo owłosione plecy Leppera i udatnie odgrywa rolę płaczki na egzekwiach.

Kiedy na znanym obrazie Petera Breugla spadł Ikar — nikt tego upadku nie zauważył. Chłopi orali ziemię jakby nigdy nic, niewiasty barłożyły gdzieś w zakątku, lud starał się niczego nie widzieć i nie słyszeć, bo to przecież jeno plusk w morzu i kawałek nogi. A więc rzeczy przemijające…

wtorek, 31 maja 2011

PIĘTÓWKA Gerwazego

Otóż nie da się piętówki zaimprowizować i zwyczajnie z sokiem pomidorowym wychlać. Trzeba wstrzemięźliwością się wykazać i cierpliwością, która naturalną dla arystokratycznych rodów jest cnotą. Szczególnie tych rodów pochodzących od pewnego arystokratycznego Żyda, którego książę Sanguszko do brudnej roboty używał i dla swojej szczególnej sympatii do rodu Radziwiłłów obdarzył tym właśnie nazwiskiem.

A więc przede wszystkim, chcąc patriotycznie zrealizować Gerwazego przepis, nie myjemy nóg przynajmniej przez dwa tygodnie. Termin ten wziął się stąd, że jak Napoleon wracał ze swojej kolejnej wojny, to Józefina właśnie dwa tygodnie przed przybyciem cesarza nie miała prawa się myć. Bo takie życzenie miał cesarz i zbrojnego posłańca zapobiegliwie już wcześniej wysyłał.
Tedy my po tych dwóch tygodniach brudnej udręki moczymy cztery dni nasze nogi w cebrzyku, żeby to nalewce przydać procentów i odpowiednich aromatów. Po tych dniach czterech zlewamy esencję do dębowej beczki, dodajemy nieco spirytusu do smaku i zanurzamy się cali w beczce rozkoszując się wolnością obyczajów w Rzeczypospolitej. Dozwolone jest zabranie do beczki aktualnej kochanki, a i nawet tej następnej. Po zaledwie kilku godzinach możemy wyjść z beczki i skosztować.
Teraz jesteśmy już gotowi nie tylko do umierania za Ojczyznę - ale i do odtworzenia piastowskiego rodu.

(Copyright by Gerwazy. Alle Rechte vorbehalten.)

KWIATKOWSKI Andriej

Z Andrzejem znamy się już wiele lat. Przybył tu niedługo po zwolnieniu z łagru, bo tutaj było do tamtej ziemi najbliżej. Tam, gdzie przez wiele lat stawiał swój namiot, w zatoce, sosenki sięgające mu do piersi wyrosły w las. Jego płócienny kajak, nazwany imieniem jaćwieskiego księcia, wynurzał się zawsze niespodzianie z jakiejś buchty lub trzcinowiska.
Miał zaledwie siedemnaście lat, gdy NKWD zabrało go ze Lwowa na nieludzką ziemię. Dostał wyrok w nawiasach, czyli do uzupełnienia w razie potrzeby. Kiedy więc umundurowany sędzia zapytał go po odczytaniu wyroku, czy zrozumiał, Andriej odpowiedział — nie!
— Nie szkodzi, odparł umundurowany sędzia.
— Niedługo zrozumiesz!
I ten siedemnastoletni chłopiec tam właśnie pokochał Rosję w ten jedyny sposób, gdy uciec nie ma dokąd. Jak tu pojąć taki fenomen?!
Ano  tak, że tam właśnie spotkał Rosjan!
Bo kocha się tylko wtedy, gdy boli!

Andriej spędził w łagrze 5 (pięć) lat. Wypadły mu zęby, po zwolnieniu ważył 48 kilo. Ale przez wszystkie późniejsze lata on tam powraca. A nawet więcej: On tam nadal jest!

Kiedy do mnie przychodzi, mówi: Ty, naczalnik, sam sobie zbudowałeś własny obóz. Ciebie nie trzeba tu pilnować. Nigdy stąd nie uciekniesz.
I pochyla głowę w milczeniu nabijając fajkę. 

Kiedy więc odprowadzam Andrieja na pociąg do Workuty, obiecuję napisać do niego list na zamarzniętej szybie wagonu.


W POCIĄGU DO WORKUTY

Andrzejowi Kwiatkowskiemu
w jego powrotnej podróży do miejsca,
skąd wyjechać niepodobna.

Tak małe rzeczy po was pozostały
Na szybie wagonu zamazany ślad
Tu pełni służbę Naczelnik Niebieski
Nie was, lecz innych wybrać on ma.

Za szkłem chatynki widzę wasze
Wśród wież stopionej gwiazdy lód
Ja was w kałonie jeszcze zobaczę
Bo przecież nie wrócił jeszcze nikt.

Otwieram okno i w śnieg zamieci brnę
Przy bramie śmierć nieruchoma patrzy mi w twarz
Powiedzcie mi sami, gdzie stanąć mam
Na nasz wieczorny apel?

czwartek, 5 maja 2011

DUMA Gerwazego

Wciąż się sposobię do nauki czytania, ale póki mało wiem, też chciałbym po sobie jakiś ślad pozostawić.
Tak się jednak i akurat składa, że niektórzy bogobojni Żydzi przerobili mój rozbrajający głuptacki filosemityzm na równie ogłupiający krwiożerczy antysemityzm. Od tego czasu, nawet jak piszę o dupie Maryni, to jawić mi się ona musi jako podstępnie ukryta dupa żydowska.

Rośnie więc moja duma, że w każdej odsłonie pozostaję zawsze rozbrajającym idiotą!

KALIGRAFIA

Mądrość polityczna sprowadza się dziś do skutecznego zachęcania do udziału w grze w trzy karty lub lusterka, gdy zdezorientowany tłumek staje przy stoliku, który umyślono nazwać wyborczą urną. I całkiem dobrowolnie pozwala wygrywać ustawionym uprzednio klakierom.
Tymczasem partyje i trybuni ludowi wiecują i układają przystępne dla motłochu programy. Lud szczęka zębami ze złości i zimna, marzy o Irlandii, a Rzeczpospolita nie chce już nikomu przypominać o swoim istnieniu.

A więc nie żadna następna partia polityczna jest nam potrzebna, ale worek pokutny i kaligrafia niezdarna...

czwartek, 28 kwietnia 2011

ZIEMKIEWICZ Rafał

Straszniem był głupi, że nie przewidziałem w przeszłości istnienia Rafała Ziemkiewicza. Boć ten oto osobnik przewrócił jeden przynajmniej epizod w historii polskiej literatury od podszewki.
A więc ja, z polactwem będący jak z ptactwem, jeszcze zanim Ziemkiewicz siusiaka swego dojrzał, musiałem się pogodzić z jego słowotwórczą wyobraźnią. Bo oto jegomość Rafał Ziemkiewicz wskazał niedobitkom Polan ich polackie przywileje. I taki był w tej maestrii powściągliwy, że Naród mu uwierzył i się od siebie odwrócił ze wstrętem.

Ale są i inni. Ot, choćby taki pisarz Eustachy Rylski, który Ziemkiewicza obdarzył polactwa autorstwem, uznając jego geniusz. A i sam Ziemkiewicz w tej sytuacji udatnie podtrzymywał taką famę, zanim nie dotarły do niego moje prześmiewcze grymasy. Obecny był przy tym obrządku krytyk literacki Krzysztof Masłoń, zatrudniony w "Rzeczpospolitej", którego trudno uznać za idiotę. Kiedy więc ja sam, znużony tym teatrzykiem, skierowałem do redakcji krótki a przystępny list ze wskazaniem, kto jest autorem tej definicji, spotkałem się jedynie z zamilczeniem na śmierć. Dziwnym trafem Ziemkiewicza nikt jakoś  nigdy nie zamilczał i nie zamilcza, a nawet wielu z niego żyje. Niektórzy z cytowania Ziemkiewicza  uczynili kanon publicystyki. Tej swoistej manii uległ nawet Waldemar Łysiak, który jedną ze swych książek skompilował właśnie z cytatów z Ziemkiewicza. No bo trudno  przecież nie słuchać faceta, który zawsze ma coś do powiedzenia na każdy temat, że nie wspomnę o Ziemkiewicza niegdysiejszych bohaterach jego namiętnych adoracji. Facet jest sympatyczny, niegłupi i zdobył gdzieś solidnie ugruntowane poczucie własnej wartości. Problemów z opublikowaniem płodów własnego umysłu raczej nie miał, sądząc po obfitości wszelkiego rodzaju kreacji. Już nie pomnę akurat z kim jest aktualnie ożeniony, ale nie mam specjalnego powodu do powątpiewania w jego nadprzyrodzone właściwości. Nawet profesor Dudek zachwyca się celnością wynalezionego przez Ziemkiewicza określenia. I co tu mają do gadania nasi wieszcze.


sobota, 26 marca 2011

DIAGNOZA

Po dwóch butelkach wina spożywanego codziennie w celach leczniczych, marskość wątroby przestaje być widoczna nawet dla obserwujących nas pozaziemskich cywilizacji. Pozostaje jednak widoczny szkielet płaczliwego Patrioty.

wtorek, 15 marca 2011

ŚRODA Magdalena

Środa środzie nierówna, więc bardzo się zżymam, gdy ktoś proponuje mi dyskurs, w którego tytule tkwi przekręcone mniej lub bardziej udatnie nazwisko uczestnika naszej intelektualnej biesiady, tak bezceremonialnie wycierane o rzyć adepta publicystycznej swawoli. Moja nikczemna wyobraźnia językowa podpowiada mi także wiele wysublimowanych językowych przekrętów, że i opędzić się od tej nawały trudno. Bowiem w tak łatwy i najzupełniej niedorzeczny sposób, możemy sobie pofolgować na czyjś koszt i nie wysilać się na jakąś bardziej dorzeczną pracę.
Do takich przykładów troski o stan naszych umysłów należy doczesne ciało i umysłowość Magdaleny proffessor Środy, z którą miałem przyjemność swego czasu - całkiem nieświadom znaczenia swego czynu dla przyszłych pokoleń - po Amsterdamie nocą się włóczyć.
Pani ówczesna Magdalena Środa, mężata i dzieciata, oddawała się furii wyzwolonej z wszelkich pozytywistycznych okowów niewiasty. Czas po temu sprzyjał i długie kolejki oblizujących się samców do witryn, gdzie za szybą oferowały swoje wdzięki i miłość od pierwszego wejrzenia  smukłe  i dobrze wyposażone potomkinie wikingów (nie mylić z kniaziem Potiomkinem). Bardzo mi się nawet podobało, że tak wyzwolona z parytetów Magdalena (nie mylić z Marią) wprowadza do mojego męskiego przyzwyczajenia zmuszający do refleksji odruch zawstydzenia za ułomne pozostawanie w męskiej postaci.
Po latach okazało się jednak, że Środzina chce nie tylko łechtaczkę damską sprowadzić do bezbożnego bluźnierstwa - co nie może być Bogu miłe - ale jeszcze chce ten języczek u wagi wprowadzić do publicznej dyskusji i obdarować go parytetem. Przecież wiadomo, że każdy chłop ulegnie już na początku tej inicjacji... i naszą wspaniałą demokrację mamy z głowy.
Dlatego, będąc jak najbardziej za oddaniem sprawiedliwym właściwie dominującej płci jej nieprzemijających walorów, wyrażam niniejszym skruchę, że moja niegdysiejsza podróż po nocnym Amsterdamie z ówczesną Magdaleną Środą, owocuje teraz tak proffessorskim ujęciem tematu, który już na żadne obleśności nie pozostawia miejsca. Bowiem ten odwieczny żywioł ma zostać już po wieczne czasy zamknięty w wyborczej urnie.

niedziela, 27 lutego 2011

BRAUR Zygmunt

Był za komuny jeden właściciel prywatnej awionetki Piper, był i jeden prywatny hodowca arabów. Kiedy więc w swoich szczenięcych latach chciałem przekuć w rzeczywistość moje chłopięce marzenie i na arabskim koniu dalej przez świat wędrować, napisałem także do Zygmunta Braura. Musiało go coś w moim liście poruszyć, bo odpowiedź otrzymałem obszerną. Na kilku stronach  opisane były   różne wątki historii hodowli  polskich arabów, gdzie  i konie hodowane przez Braura miały swoje miejsce. Kończył się list zaproszeniem do odwiedzin. O możliwości kupna araba było raczej przygłucho, choć nie powiem, by Zygmunt Braur  odbierał mi na progu wszelką nadzieję. Mimo to pojechałem. 

Murcja i ja

(Trzeba tu przypomnieć, że w owych czasach najtańszy wałach w Janowie Podlaskim kosztował 4000 dolarów, co statystyczny poddany PRL-u zarabiał w ciągu 20 lat. Nie mogłem więc być dla Braura liczącym się materiałem na kupca.)
Stadninka pana Zygmunta tkwiła w środku sosnowego lasku na 20-hektarowej posiadłości, którą oblewało z jednej strony siarkowe błoto i zmiażdżony przez kopalnię siarki pejzaż. I w tej oazie, wśród usuryjskich wierzb, pawi i rzadkich roślin, pasło się stadko kuhailanów, doglądane samotnie przez ich Pana, przeniesionego końskim swędem z odległej epoki, gdzie nawet na zaścianku szlachcic równy był wojewodzie.
Bo też pan Zygmunt wcale nie zamierzał ustąpić przed bezmyślną cywilizacją ówczesnego gospodarczego nieustannego wzrostu, który tak haniebnie i dzisiaj wciąż nam wzrasta. Tak więc szyk trzymał, oficerki rzadko zamieniał na gumiaki, wojskowe bryczesy i mundurową kurtkę na cywilne ubranie, furażerkę na kapelusz. Twarz ostra z wąsiskiem sarmackim, niechybnie wyciosana z jednego pnia. Głos dźwięczny a  przenikliwy, postura drobna a chędoga. Oko, jak to u arabów, ciemne a żywe. Grzywa jeno krótka była a stercząca.


Chałupka, czyli dworek, wiatrem był podszyty podobnie jak stajnia. Malutka izdebka z niską powałą, gdzie urzędował pan Zygmunt, dopełniała sielskie obrazy polskich XIX-wiecznych malarzy. W tle, zawsze w tle, przesuwała się gderająca i jędzowata jejmość Braurowa. Na szczęście do koni nie zachodziła, co i konie sobie też ceniły. Musiała jednak jakąś strzygę i do stajni wysłać, bo zdarzyło się nieszczęście: strzyga zamiast mnie trafić, trafiła źrebkę. 
W ciasnej stajni, między dwiema klaczami położyło się w nocy źrebię. I jedna klacz nastąpiła,  co raczej się nie zdarza, i nóżka źrebki uległa złamaniu. Zaiste, trudno było nie płakać. Ale przecież ratować trzeba, u źrebki jeszcze się zrośnie, najwyżej będzie kuleć. Aliści pan Zygmunt, dopuszczając prowizoryczny zaledwie opatrunek, zaraz obwieścił, że tu już nic zrobić się nie da. Moją  delikatną sugestię sposobu ratowania konika zbył milczeniem i pochyloną głową. Naturalnie szybko wywiązało się zakażenie i pozbawiona lekarskiej pomocy źrebka po tygodniu umarła. Tak mnie to poruszyło, że niebawem się spakowałem  i wyjechałem, by już nigdy tam nie powrócić. Braur chciał chyba w jakiś sposób odkupić swoją winę i wciąż mnie zapraszał, ale serce miałem zanadto ściśnięte i nie umiałem mu wybaczyć tego zaniechania.
Po tym wypadku jeszcze raz spotkałem Zygmunta Braura na  aukcji w Janowie Podlaskim, gdzie robił za gwiazdę wśród dolarowych importerów polskich arabów, bowiem kilka lat wcześniej, w sierpniu 1973 roku, sprzedał do U.S.A. ogiera Ben Cometa swojej  hodowli, syna  Murcji. Ta łaska fortuny stała się początkiem mitu.


Jako że światło od gwiazdy leci do nas długo, pozostaje nadal wierzyć w Gwiazdę Kuhailana, która  trwa  w polskim kresowym zaścianku, czyli u Krzysztofa Czarnoty w jego Krainie,  na Czartorii niedaleko Zamościa, a więc u wrót Dzikich Pól. Obdarzonego  przy tym przez bogi i dawnych kresowych hodowców arabów nie tylko misją niesienia ich szlachetnej namiętności, ale jeszcze dysponującego tęgim piórem, co już niebywałym jest dla kuhailanów zewem krwi.
Pan Zygmunt, który dożył sędziwego wieku, spogląda więc na swoje dzieło  z dumą  i radością,  aczkolwiek i nie bez melancholii. Bowiem przynajmniej Jego  niektóre konie mają się dobrze,  mimo  że  Gospodarz postanowił w innych okolicznościach przyrody pielęgnować drzewa i rośliny. A i dusze umarłych koni nie opuściły go na pewno w podróży na niebiańskie łąki. Bo tak konie pojmują swoją wierność.

  

niedziela, 30 stycznia 2011

FORTEPIAN

Moim pierwszym fortepianem była szara tekturka, na której namalowałem kredkami klawiaturę. Wygrywałem na niej na Targówku —  w okolicy dawnego majątku Hipsza , gdzie stały wyschnięte stawy, spichlerz starodawny i dworek pamiętający napoleońskie czasy, w którym mieszkała czas jakiś moja Mama, dziadek Lukasz i babcia Julia, i gdzie stało czarne, tajemnicze pianino — nie tylko gamy, pasaże i sonatiny, ale i nokturny, etiudy i sonaty.
Dzisiaj mam trzy fortepiany.
Pierwszy z nich to Alois Kern, zbudowany w okolicy roku 1867, z wiedeńską mechaniką, pięknie inkrustowany macicą perłową i mosiężnymi arabeskami.
Filc na młoteczkach i struny są wciąż oryginalne, wymieniłem jedynie skórkowe okładziny na młoteczkach i filc na tłumikach. Zanim przed laty trafił do mnie, stał wiele lat w izbie, w której ostatnie 10 lat swego żywota dokonała ociemniała Konstancja Gładkowska, pierwsza miłość i natchnienie naszego Fryderyka, dla której koncert fortepianowy stanął. Potem grała na nim wiele lat Maria Rycerska; po niej, już od jej siostry Wandy Wejher  — która  umierała na ulicy Floriana w Skierniewicach z taką dla mnie tkliwością  — odziedziczyłem razem z fortepianem stosik nut pochodzących jeszcze z I połowy XIX wieku.  Na tylnej listwie mechaniki pozostawił swój podpis stroiciel Jan Gąmbka z Pińczowa w roku 1904. Opisanie dziejów tego fortepianu — to zaiste  wciąż zadanie ponad moje siły.
Drugi fortepian to Grotrian-Steinweg, zbudowany w roku 1886 w Braunschweigu przez następców Th. Steinwega, który produkcję fortepianów rozpoczął w roku 1835. (Herr Steinweg — to amerykański Mister Steinway! ) Tu już mechanika jest angielska, a więc z podwójną repetycją. Lira, nogi i boki fortepianu zdobione są drewnianymi ornamentami roślinnymi i sylwetkami łabędzi. Podejrzewam w tym fortepianie dźwięk szczególnie piękny, którym nawet Glenn Gould by się zachwycił.
Trzeci fortepian, zbudowany także pod koniec XIX wieku, to Ernest Kaps z Drezna, który produkcję fortepianów rozpoczął w 1859 roku. Kupiłem go w niemieckiej szkole, która oddała walkowerem  walkę o jego dalsze istnienie. Ten fortepian przeszedł w moich rękach gruntowny remont, którego jednak wciąż nie  mam czasu zakończyć. Jest, też częściowo, pięknie pomalowany w duchu secesji.
Jako że mam jeszcze koncertowy (dł. 2,70 m) klawesyn Neuperta i dwie fisharmonie, a kupiłem za swego żywota 5 fortepianów (jeszcze Schweighofer i Kawai), każdy może bez trudu orzec, że straciłem przy sposobności połowę rozumu.


Fortepian Kaps - części nutnika
i fragment pokrywy, wymalowany przez Błotniaczkę,
 która i inne piękne rzeczy umie stworzyć.

piątek, 14 stycznia 2011

DEBIL Gerwazy

Żywot publiczny moich publicystycznych pasji i przepowiedni jest obrazem ciągłych klęsk. Nie mam więc wyboru i muszę moje klęski zamieniać w farmazony. Tym mocniej się utwierdzam w tak dramatycznym geście, gdy czytam teksty publicystów, którzy w starciu ze mną zwyciężyli. Temat to jednak rozwlekły, a ja się wychowałem na poetyckiej sentencji: NAJMNIEJ SŁÓW!
Często więc powstrzymuję się od komentarzy lub podaję je w tak skondensowanej formie, że i bardziej dociekliwi i pracowici ode mnie nie są w stanie przystąpić do tego kontredansa. Ideałem są tutaj redaktorzy różnych pism. Na przykład redaktor z "Najwyższego Czasu".
Wysłałem tam redaktorowi niegdyś mój felieton. Kiedy po trzech tygodniach nie było odpowiedzi, zadzwoniłem. Rozmowa była krótka.
 — A co to był za tekst?
Zapytał rzeczowo i wnikliwie pan redaktor. Podałem tytuł.
 — Jeśli to był taki tytuł, to ja na pewno tego tekstu dalej nie czytałem.
Odpowiedział zwięźle i uczciwie pan redaktor.
W ten sposób dowiedziałem się, że Gerwazy jest debilem.

UMER Magda

Śpiewała pięknie piękne piosenki. Niektórzy powiadają, że śledczy Humer był jej wujem. Inni, że ojcem.
Stopień pokrewieństwa nie może przecież oddać istoty rzeczy.
Ona śpiewała piosenki. On sadzał sanitariuszki AK na odwrócony stołek, aby śpiewały.
I tak dokonało się!

poniedziałek, 10 stycznia 2011

TWARDOWSKI Jan


To zdjęcie zrobiłem ks. Janowi w Łowiczu, w sierpniu Roku Pańskiego 1997. Wtedy właśnie zabrałem Go na wycieczkę do Nieborowa i Arkadii — nigdy tam nie był. Odwiedzałem Jego malutką dziuplę w  tajemnym ogrodzie Sióstr Wizytek, gdzie po krętych schodkach trzeba było się wspinać. Te dwie izdebki, urządzone z surową prostotą mnicha, były tą sferą, w której proces zanikania objawiał się w oszczędnych słowach ks. Jana, w Jego literkach zlewających się coraz widoczniej z tłem.
Nie spotkałem nigdy nikogo, kto tak jak On byłby nastawiony na słuchanie. On zaledwie, cicho i z lękiem, formułował ascetyczne pytanie. I zaraz pochylał głowę do swego rozmówcy. To był zapewne też nawyk wieloletniego spowiednika, który posiadł wiedzę o nędzy i rozpaczy ludzkiego żywota. Tak więc ja, ostentacyjnie prowokacyjny i filuterny, musiałem być dla niego jakąś zagadką. No i moja sprawność fizyczna, przy przeskakiwaniu zamkniętej bramy w Arkadii, wprawiła Go w szczególną melancholię.  Czyż więc mogłem bardziej boleśnie odczuć własne prostactwo? A ja chciałem, żeby zdjął tę swoją rudawą perukę, rzucił precz wytartą sutannę, i pobiegł ze mną w cień prastarych drzew. Ale On się skulił, jak przed nieuchronnym ciosem... I już w przeszłość nie chciał wracać.

Pisał potem do mnie listy na kartkach wyrwanych ze szkolnego zeszytu. I ja pisałem do Niego, ale już moje listy przestały do księdza Jana Twardowskiego dochodzić. Ktoś chronił już Jana  przed niepotrzebnymi wzruszeniami. Bo przecież testament można jeszcze było  inaczej napisać. Tak więc woziłem wciąż aniołka do Jego małych zbiorów, i przejeżdżając zwykle nocą przez Warszawę, usprawiedliwiałem się, że następnym razem...

Zostało mi kilka listów, kilka książek z dedykacjami, kilkadziesiąt zdjęć, i cicha prośba ks. Jana.
 — Proszę do mnie napisać.

Tedy piszę.

niedziela, 9 stycznia 2011

ORNITOLOGIA stosowana

Każdy może do atlasu ornitologicznego zajrzeć i się przekonać, że Błotniaki swych pazurów w butach nie chowają. Tak ich Bóg stworzył, aby tymi pazurami w razie potrzeby też pogłaskać umiały. A i ja sam, w procesie ewolucji, nauczyłem się gardzić padliną, umiem już jeść łyżką i staram się nie czkać przy stole, gdy inni mówią.
Oczekuję wszakże, że to moje nie do końca okrzesane zachowanie — z samej natury rzeczy przecież mi przydane — spotka się z naturalną u moich Adwersarzy miłosierną wyrozumiałością, bowiem jest jeszcze w ornitologii kilka wątków, które mój ptasi móżdżek zaledwie przeczuwa.

Nawet grzesznikom jest miła dawna postać Cnoty.

KUŹNIA kadr

Pewnie nie wszyscy zauważyli, że w strukturach "Gazety" — która zapracowała sobie wśród Polan na kilka hańbiących przydomków — powstało i rozwija zaszczytne tradycje Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego.
Otóż zatrudnieni tam śledczy, zwani dalej umownie dziennikarzami, prowadzą szczegółowe kartoteki przesłuchań wszystkich wystąpień publicznych, niezgodnych z duchem i literą talmudycznego prawa, co na co dzień przejawia się także uciążliwym brakiem certyfikatu koszerności od odpowiednich władz duchownych. I tutaj, najczęściej wywoływanym z celi imieniem jest "Radio Maryja".

I tak np. 14-minutowy dziennik poddany jest ścisłej "merytorycznej" i moralnej obróbce. Następuje więc szczegółowa analiza treści dziennika, realizowana twórczo poprzez opowiedzenie go własnymi słowami, przetykanymi dla rozluźnienia dramatycznego napięcia błazeńskimi minami. Raport ten z obserwacji i przesłuchania podejrzanego, zawiera dokładne dane na temat czasu trwania i miejsca przestępstwa, jak i opis chęci  przygotowania następnej zbrodni, chociaż akurat inwigilowany milczy z wiadomych względów. Na końcu raportu jest miejsce na wnioski. Te przytaczam w dosłownym brzmieniu:

"Tyle nędzy technicznej i moralnej oraz pogarda dla etyki dziennikarskiej w małym kilunastominutowym fragmencie programu Radia Maryja. To jedyna taka rozgłośnia. Ministerstwo powinno skontrolować poziom merytoryczny i moralny WSKSiM".

Rosną nam kadry do służby publicznej.

czwartek, 6 stycznia 2011

WOROSZYLSKI Wiktor

W dawnych, na poły już legendarnych czasach, zanim bogowie zesłali nam objawienie w postaci "Solidarności", przykościelne sale, podobnie jak i dzisiaj, były areną wywrotowej działalności. Już to samo przez się stanowiło wystarczającą rekomendację.
Z takiego nadania polskiej tradycji walk wyzwoleńczych, znalazłem się pewnego razu na kościelnym terytorium, w tłumku powstańczych aspirantów.
Bohaterem spotkania miał być Wiktor Woroszylski, którego wprawdzie otaczała aura dwuznacznej sławy pokolenia "pryszczatych", ale aktualnie starał się unieść narastający nimb wokół elitarnego klubu pisarzy, którzy zdecydowali się na figle przed marsowym obliczem komunistycznego półgłówka.

Kiedy więc ustał rumor i zapachniało nielegalną mszą z czasów pierwszych chrześcijan, Woroszylski oznajmił, że on tu przyszedł po to, aby odpowiadać na pytania, bowiem jest kilka zawiłych kwestii do wyjaśnienia. Publiczność zamarła w wyraźnym zakłopotaniu. Ja wprawdzie miałem na świeżo we łbie jego dziełko o Majakowskim, ale tego tematu nie odważyłem się poruszyć, bojąc się by nie uznano mnie za prowokatora.
Po długiej chwili krępującego milczenia i bezruchu, Woroszylski wycedził z wyraźnym trudem.
 — Ja przyszedłem na to spotkanie przygotowany, a państwo tego elementarnego obowiązku nie dopełniliście.
Po czym z rezygnacją zasiadł do głośnego czytania jakiegoś swojego tekstu w widocznym przeświadczeniu, że większość obecnych na sali jeszcze nie opanowała trudnej sztuki samodzielnego czytania.

Takie są te polskie sny pod śniegiem.

wtorek, 4 stycznia 2011

SIODŁO

Mam tych siodeł sześć i pół. To pół to dlatego, że jest to bardzo stare siodło bez terlicy, z tybinkami podszytymi filcem, z długimi przystułami, czyli dla krótkiego popręgu. Siedzi się jak na oklep, tyle że w strzemionach. Niestety, wszystkie te siodła są produkcji niemieckiej. Co nie znaczy, że Polanie siodeł robić nie umieli. Ale nawet moje pierwsze siodło sprzed lat było oficerskim siodłem austriackim, z  przytwierdzonymi pod tylnym łękiem szlufkami do zamocowania sakw, koca  lub worka na obrok. Kupiłem je od Wacława Chadaja, żoliborskiego siodlarza, od którego dowiedziałem się o Katyniu z wielu szczegółami, boć jeszcze smarkaty byłem. Tak bardzo mną te wiadomości wstrząsnęły, że dostałem gratis puśliska z chromowej skóry. Jakimś cudem siodło owo pasowało na moją klaczkę, która wtedy jeszcze się nie narodziła.

A więc pierwsze to siodło Sommer, drugie to Görtz, trzecie to Passier, czwarte to Kieffer, piąte to Kloster Schönthal, szóste to Stübben, no i ta połówka bez nazwy, antykwaryczna. Sommer i Görtz mają przedłużone poza tylny łęk ławki, a więc do dłuższych wędrówek zdatne.
Wielu nazywa polskie siodło wojskowe wz.25 lub jego rozwinięcie wz.36  (jednak protoplastą tych siodeł było angielskie siodło Universal Pattern 1902, jeszcze dość powszechnie używane w kawalerii II Rzeczypospolitej)  w które była wyposażona nasza kawaleria we wrześniowych bojach — kulbaką. Otóż nie była to kulbaka, bo, jako rzecze Kitowicz, kulbaka była turecka. Był, i owszem, jeszcze łęk i drewniany jarczak dla młodzieży, która to nazwa wzięła się zapewne stąd,  że tak nazywano  u Sarmatów jednoroczne bobry. — A więc skrzypiąca kulbaka, którą husarze potrzebowali, — "siodła one usarskie" — była włosiem wyściełana i suknem albo czarną skórą powleczona, ze szczególnie wysokimi łękami dla mocnego oparcia w bitewnych zapasach. Okucia łęków były mosiężne. Kawaleria II Rzeczypospolitej inne już gusta miała.

Mam więc tych siodeł sześć i pół. Ale najbardziej wspominam to moje oficerskie austriackie siodło, gdy z moją klaczką Strzałką szedłem w upale pustą drogą, owinąwszy jej głowę moją koszulą i oczekując od Niebios zmiłowania dla mojego konika — a Strzałka umierała mi co kilkadziesiąt kroków kładąc się z bólu na ziemi, bo polskiej katolickiej wiary niewiasta wsypała Strzałce do owsa w okolicach Kadzidła trutkę na szczury - zapewne w odwecie za moje sieroctwo.
Niechaj jej kości nie zaznają spoczynku!

I oto mój sąsiad narzeka, że siodło na jego koniu się nie trzyma, bo koń ma kłąb znikomy. Więc wymienić konia chce. Tedy powiedziałem, że kolejność jest odwrotna. Siodło pasuje się do konia — a nie konia do siodła.

Tak i Polski nie pasuje się do marnego felietonisty i wierszoklety, choćby najbardziej szlachetne miał zamiary.
 

 siodło Kieffer

niedziela, 2 stycznia 2011

KUPLETY wierszoklety

Maszeruje przez wertepy
Nasz Auturek jak los ślepy
A tuż za Auturkiem w pląsach
Wlecze się na cienkich nóżkach
Jego muza udręczona
Bo wierszykom poświęcona
Co to felietonu skróty
Wkłada teraz w swoje buty
I taka z Autura wyziera męka
Tak się na wszystkie strony obraca i stęka
Takie wzywa do pomocy moce
Że choćby tysiąc atletów
Zjadło tysiąc kupletów
To nie prześcigną przecież Autura
W jego mazurach.

Maszeruje przez wertepy
Nasz Auturek herbu Sznurek
Trolem się zasłania wdzięcznie
Tu zamruczy, tam przysiędzie
Wszystkie skrzaty zauroczy
Trola mając w własnej mocy
A przeć troll jest opisany
W sagach mrocznych i w Peer Gyntach
Co tu trolla przywoływać
Gdy to własny jest obyczaj.
I tak dalej, tym podobnie
Przez następne strony Księgi
Wlecze się ten rymów sznurek:
Już poemat jest gotowy —
"PAN AUTUREK"