piątek, 31 grudnia 2010

WINIKAJTIS Wiktor

Pan Wiktor nosił na piersi tabliczkę drewnianą z napisem: OSTATNI KAMEDUŁA. Skąd przybył — nie wiedział nikt, bo tego sobie życzyła tajemnicza fama. Jednak chyłkiem szeptano, że urodził się i mieszkał kiedyś w podsejneńskiej wsi. Zaciągał po litewsku, albo po polsku, w domku furtiana przy kościele  mieszkał. W każdym razie przybył tam kilka lat przede mną.
Czerstwy był, na zimno odporny, gadatliwy i przeczytał kilka książek, których treścią starał się zahipnotyzować swoje ofiary. Zawsze mi się zdawało, że dociągnie przynajmniej do setki. Do swojej izdebki nigdy mnie nie zaprosił, chociaż czasem wysłuchiwałem jego godzinnych tyrad drżąc z zimna i polemicznej pasji, dla której nie wykazywał żadnego zainteresowania; zdaje się, że nikogo tam nie zapraszał. Po cichu jednak namalował kilka obrazów świętych dla  kościoła, do których teraz okoliczna ludność się modli, nic w zamian nie otrzymując, co jednak nie może być zakwalifikowane jako czynność bezinteresowna. Apologeci wprawdzie starają się te obrazy umieścić w panteonie wielkich twórców, ale Winikajtis musi się czuć po tamtej stronie mocno zażenowany taką bezmyślną kwalifikacją, stanowczo nie na jego miarę. Oprowadzał ciekawskich turystów, wskazując na marność naszego żywota i żył na tyle samotnie, że prawie zawsze otoczony był tłumkiem słuchaczy.

I tak, w jesiennej porze, gdy znów przybyłem do osamotnionej Sabiny, mieszkającej u podnóża dawnego klasztoru, pan Wiktor zaczął mi opowiadać o pewnym Artyście, który w okolicy właśnie się osiedlił, kupując wymarły dom wiejski  — i nie omieszkał o tym swoim heroicznym czynie poinformować ówczesnej prasy, radia i telewizji. (Stąd wywodzi się moje przysłowie, że jak podobni Wybrańcy Bogów odwiedzą rankiem swoją sławojkę - wówczas i obecnie - to już w południe donosi o tym zdarzeniu Polskie Radio i TV). Artysta ów zjechał z całym dobrodziejstwem inwentarza i, jak zazdrosna wieść ludowa niosła, z walizką ówczesnych dewiz, użyczonych  mu wspaniałomyślnie w międzynarodowej organizacji, gdzie ów Wybraniec tyrał na chwałę i pomyślność ludów żyjących za dolara na dzień. I tylko boska rekomendacja sprawiła, że "komunistyczny reżim" - tak niewdzięcznie przezywany przez niego dzisiaj - pozwolił w stanie wojennym opuścić wredny PRL komuś o takim rodowodzie, który pozwalał poza granicami polskiej ziemi występować jako przedstawicielowi sztuki żydowskiej, zaś w Polsce po przełomie leżeć krzyżem w Kościele katolickim.  I tu się zaczął  pan Wiktor z zachwytem rozwodzić nad chędogim żywotem tego Artysty, nad jego potem i błotem — które znalazły swój wyraz na jego, Artysty, rękach.
 — Bo czy widział pan jego ręce, takie duże, spracowane ręce? -Zapytał mnie retorycznie.
A ja akurat owego Wybrańca znałem i pojmowałem już nieco mechanizm kreowania potrzebnych wszelkiej władzy autorytetów i z bożej łaski namaszczonych twórców. Więc tylko w nieco obronnym geście wyciągnąłem przed siebie moje łapy i zapytałem.
 — A te ręce, to według pana, czym się zaznaczyły?
Pan Wiktor obejrzał je dokładnie i orzekł z niejaką wzgardą i wyrzutem.
 — Pan to nigdy fizycznie nie pracował!
Byłem wtedy już po kilku latach samotnej pracy, dźwigając wielkie głazy, wznosząc potężne kamienne i drewniane ściany, szczepając sosnowe gonty — gdyż postanowiłem TRWAĆ właśnie w tym miejscu, na pohybel głupawce, w niezgodzie na opuszczanie Ojcowizny, w anonimowym trudzie codziennym i znoju, bez świateł scenicznej rampy, gdzie nie dyżurowali usłużni dziennikarze i inni propagandziści...
(Roman Opałka malował swoje "liczone obrazy", odmierzając w ten sposób równoległość unicestwiającego czasu i świadectwo własnego znikania aż do białego w bieli, aż do wyszeptanej ostatniej liczby, której nikt nie usłyszy. Kiedy umierał mój dziadek Łukasz, przywołał mnie - jedenastoletniego - i powiedział: dziękuję ci, Rysiu, że jesteś tak cicho... Ta cisza to najcenniejszy dar, który posiadam, pośród tego jazgotu i trywialnej dbałości o pielęgnację własnej mumii dla rozrywki obecnych i przyszłych pokoleń.)

Kilka lat potem  znaleziono pana Wiktora na schodkach przy murze klasztornym. Siedział czerstwy i odporny na zimno, w samej marynarce zaledwie, z drewnianą tabliczką, którą kładziono na piersiach umarłych zakonników.
Sabina umarła później, pozbawiona wszelkich literackich odniesień i medialnych doniesień, pracowicie schylona ku polskiej ziemi.

GŁOWA

Przyrostek nadmiernie wywyższony. ("Co jest głowa? Gęstego pełen garniec błota" — pisał poeta staropolski Wacław Potocki.) Uszlachcona w Głowackich, którzy lufę wrogiego działa czapką umieli zakryć, dając tym czynem uzasadnienie dla kilku, pozbawionych innej motywacji, narodowych powstań. Symbol ludowego heroizmu i pozytywistycznej obrony polskiej duszy, pojmowanej na opak. W PRL-u znów do chłopskiego stanu zdetronizowana za pomocą masowych festynów poparcia, które wspierali najzupełniej wspaniałomyślnie aktorzy (komedianci), pisarze i artyści, a więc duchowa elita Narodu, która zawsze stara się znaleźć gdzieś dla siebie w miarę wygodne miejsce.

Z tej przyczyny jest Głowa dotkliwym dowodem na przemijanie własnych wytworów.

wtorek, 28 grudnia 2010

TARCZA

Brak rzeczywistej dyskusji o celowości umieszczenia w stodole koło Słupska tarczy antyrakietowej, przynieść może Polanom wyjątkowe poczucie bezpieczeństwa.
Oto będzie teraz polska stodoła okupowana przez wojska Stanów Zjednoczonych i Rosji. Żołnierze rosyjscy dbać będą przede wszystkim o czystość intencji Wuja Sama, czyli żeby im ta rozwinięta  innowacyjna demokracja jakiegoś psikusa pod nosem nie zrobiła. Rola polskich żołnierzy nie została jeszcze przez sztaby tych armii sprecyzowana.
W ten prosty sposób zamysły naszych strategów przekroczyły ich najbardziej śmiałe marzenia, bowiem chronić będą Polski aż dwie potężne armie.

Tak więc polska myśl polityczna i cały przedział I klasy w tym widmowym pociągu zdążającym do unicestwienia Rzeczypospolitej, ma wiele powodów do dumy.
Zwykli pasażerowie proszeni są o okazanie dowodów tożsamości i poczytalności. I już możemy sobie wrócić do malowania sloganów na naszych transparentach, trzymając czujnie plastikowy mieczyk i takową tarczę w zębach.

BIAŁOSZEWSKI Miron

Kiedyś wziąłem na grzbiet Kicię Kocię i pofrunąłem do Magdalenki. Tam, za piękną kutą bramą, w zdziczałym ogrodzie, wśród potężnych daglezji, stał domek z liści, deseczek, gałązek i mchu. Tutaj święty Miron — w letnie ranki i wieczory — wycinał z gazet swoje wiersze, wklejał gazetowe literki do  nowych oszczędnych donosów. Któregoś dnia Miron wyszedł z domku i już nie wrócił... Na gwoździu wisiał jeszcze jego pomięty i poplamiony kapelusz, w kącie leżała sterta papierowych wycinków. Z tego śmiecia wyciągnąłem resztki szkolnego zeszytu w kratkę, ze śladami kuchennych naczyń stawianych na kartkach, z przylepionymi do nich zaschniętymi owadami...

Brudzik
Wtaplał się w to
A kałuża wyschła
Z pralni wyleciała
Kicia Kocia
Na tarze
W chmurach i w zadymie
Para się zgwizdała
Kołdra po zegara dzwonku
Wisi na sznurze
Na rąbku
A sznurek mi nogi splątał

Nie spać mi tu będzie
Nie widać

WODNIK Jańcio

Wystąpił w filmie Jana Jakuba Kolskiego. Tam spotkał Franciszka Pieczkę.

BUZEK Jerzy

Galionowa woskowa figura papierowego okręciku z załogą złożoną i z innych woskowych figur. Zdarzyło się jej zostać premierem w tzw. III RP. Ten niespodziewany kaprys losu wytrącił figurkę z profesorskiej powagi i zaczęła się sama produkować obficie w różnych teatrzykach lalek. Kukiełka ta, owinięta sztandarem "Solidarności", i marząc o prawdziwej karierze aktorskiej, przeżywała tak mocno fakt bycia premierem, że już na nic innego nie starczało jej sił.
Ażeby te nadwątlone siły uzupełnić, załapała się do Parlamentu Europejskiego, gdzie też kontynuuje swoją aktorską karierę i splendoru Rzeczypospolitej przysparza za marne honorarium. W związku z tym córeczka też została okrzyknięta najwybitniejszą aktorką roku.
Przed ostatecznym przeniesieniem do Gabinetu Woskowych Figur, wydała na świat podobną do siebie lalkę, która także — ale już zrządzeniem Opatrzności, tkwiącej w palcu Jarosława Prawego i Sprawiedliwego — została premierem i przybrała imię Kazimierza Odnowiciela Marcinkiewicza. W tę laleczkę nie dbające o rozgłos siły zainwestowały stołek w londyńskim banku, nie tak jeszcze dawno pieszczony tyłeczkiem naszej umiłowanej Hajki Prezydęt, ażeby rozpacz laleczki po utracie fotela w Warszawie znośną uczynić i dla przyszłości ją zachować.
Nawet w rodzinie pieniądze nie wszystkim jednako śmierdzą.

RZECZNIK prasowy

Facet ( lub — nie daj Boże — niewiasta ) stojący w rzece, po kolana w wodzie, z deską do prasowania.

(Dykteryjka ogłoszona publicznie w listopadzie 2006 roku).

niedziela, 26 grudnia 2010

KOŃ

Wypisy z "Nowych Aten" ks. Benedykta Chmielowskiego zrobiły w Polszcze zawrotną karierę. Byle inteligentny Głupek zna owo: "Koń jaki jest, każdy widzi"... dalej jest wprawdzie mowa o śmierdzącej kozie, ale ta metafora jakoś się nie przyjęła. Tak więc encyklopedyczne to hasło przytacza prawie każdy nasz domorosły inteligent i publicysta, gdy mu myśl zanika. Zapewne onegdaj wiedza o Koniach była większa, jako że żaden Sarmata nie marzył o BMW lub mercedesie, w których też konie pasają — czasami tylko połowa — ale i to przesłanie z tamtej epoki mówi nam co najwyżej, że Koń był związany z polskim krajobrazem i życiem codziennym naszych Przodków na tyle dotkliwie, że opisywanie Konia traciło wszelki sens. I tu się Chmielowski okrutnie pomylił, bo na opisywaniu Konia pióro może się zetrzeć.

Skoro jednak pisał to wszystko "Idiotom Dla Nauki", to może liczył i na nasz dowcip?

ŁOKIETEK Machowski

Czasem mi się otwierają kadry filmowej produkcji różnych knotów, w których realizacji brałem niechlubny udział.
Było to podczas "kręcenia" zdjęć do filmu "Kazimierz Wielki" w reżyserii Czesława i Ewy Petelskich, gdzie jako asystent scenografa przepuściłem na te moje projekty okropne pieniądze. Wszyscy wykonawcy ogromnie się do mnie łasili i usiłowali mi w różnej formie wciskać łapówki, nie chcąc stracić tak lukratywnych zamówień. Zupełnie zresztą niepotrzebnie, bo jakoś byłem odporny na takie psucie dobrych obyczajów.
W filmie tym króla Łokietka grał aktor (komediant) Ignacy Machowski. Machowski nie był wtedy jeszcze stary, ale konia bał się nieprzyzwoicie (podobnie jak i inny komediant Wiesław Gołas). No, ale jakże to, król Łokietek bojaźliwie konia dosiada? Nie jest to obraza dla piastowskich wojów? Toż dzisiaj publicysta Michalkiewicz i na koźle galopować potrafi...

Kiedy więc zaczęły się zdjęcia, Łokietek Machowski dumnie w dal spoglądał i mieczem swym żelaznem wszelkie wrogi odstraszał. Ja, dla wszelkiej historycznej pewności, jego konia poniżej oka kamery trzymałem, ażeby króla Łokietka nie narażać na patriotyczne wstrząsy, a niedobitkom Polan nie odbierać resztek nadziei.

Skoro jednak umarł aktor Ignacy Machowski, w czym miał szczególnego pecha, to może jeszcze prawdziwy król Łokietek żyw jeszcze?

piątek, 24 grudnia 2010

POLOWANIE na karpia

Z moim przyjacielem Zygą, zapalonym wędkarzem, poszliśmy kiedyś na nocne czuwanie w rozlewiskach wielkiej rzeki. O piwko też się postaraliśmy, i tylko noc zdawała się nam nazbyt żmudna i karpiom nieprzychylna.
Tedy idziemy, księżyc drogę nam oświeca. I Zyga mówi: to tu, pod tym wielkim drzewem...
A mnie coś tak tknęło i powiadam do Zygi, który w książycowej nocnej poświacie akurat się ukrył.
— Zyga, a może byśmy poszli trochę dalej?
Zyga, łaskawy chłop, zaraz mi przytaknął, i rozłożyliśmy się w następnej zatoce.
Siedzimy, piwko pijemy, noc się łaskawa w chmurach burzowych kryje, spławiki kołyszą się dostojnie, i jak nagle nie pierdutnie, to się z Zygą nawet nie zdążyliśmy ukryć pod najbliższym konarem. Ulewa przyszła tak nagła, takie grzmoty na nas spadły, że tylko swąd spalenizny zdołał nas z lekka zatruć, co wskazywało na niedalekie powinowactwo duchowe. Bo też i jeden piorun uderzył bardzo blisko... Zaraz potem zacichło wszystko i burza odeszła w kibini matir.

Kiedy rankiem wracaliśmy bez karpia, na tym niedalekim miejscu, gdzie Zyga sobie zwykle siadywał, leżało powalone przez piorun owo wielkie drzewo.

sobota, 18 grudnia 2010

MICHALKIEWICZ Stanisław

(hasło w trakcie opracowania)

FILIPSKI Ryszard

Mój imiennik, a więc niech nikt nie łapie mnie tu za słówka, bo przecież wiadomo, że wszystkie Ryśki to fajne chłopy... Wprawdzie za Filipskim ciągnie się zła legenda, a i wielu chciałoby go namaścić tytułem partyjnego komunistycznego watażki, ale i tak góruje nad tą tanią propagandą ethos Filipskiego jako niezłomnego żołnierza umierającej Rzeczypospolitej, czyli aktora (komedianta) Filipskiego, wypełniającego testament majora Hubala.

Filipski przebrał się oto w mundur i majora Dobrzańskiego z bezimiennej mogiły wydobył. Założył Jego kalesony, podkoszulek i Jego oficerki, wojskowe bryczesy w pośpiechu porannym wciągnął, na konia nakazał nałożyć siodło wojskowe wzór 36 (które nie jest jednak kulbaką) i głosem własnym ku chwale Rzplitej Go obdarował — nie bacząc na literackie dłużyzny, z którymi borykać się teraz mnie przychodzi. Reżyser tego filmu Bohdan Poręba też miał w tej inicjacji swój udział, ale powaliła go skala antysemickiego epitetu. Trudno więc orzec, czy prawdziwy polski bohater narodowy doczeka się kiedyś jakiejkolwiek wzmianki w podręczniku polskiej Historii — czyli w scenariuszu innego filmu o naszej codziennej małości, realizowanym uporczywie na potrzeby medialnie stworzonego pospólstwa. Przecież aktor (komediant) Jerzy Karaszkiewicz wspomina, że Filipski osobiście dopisał go do listy Żydów pod literą K. Tak więc komediant Filipski ma przechlapane w każdym względzie, bo komediant Dobrzański postanowił — na swoją zgubę — uwolnić polskiego orła z klatki, co nie mogło być miłe dla żydowskiej mniejszości, oczekującej wszędzie nie tyle orła, co wszędobylskiego żydowskiego Mesjasza. Trzeba tu jednak sprawiedliwie dodać, że prezydent Kaczyński miał inny pogląd i — wedle świadectwa jego doradcy — potrafił przez godzinę i piętnaście minut mówić w Knesecie bez kartki o wkładzie Żydów w walkę o niepodległą Polskę.

Jednak chyba nie całkiem major Dobrzański uwierzył w to przesłanie, bo nakazał Filipskiemu, aby także poza planem filmowym munduru na wszelki wypadek nie zdejmował, co Filipski zdaje się wypełniać wedle rozkazu. Wnoszę więc, że tworzą się zastępy Polskiej Armii, która z nikczemnych posterunków pustynnych wróci i nawet z posianych w ziemi zębów padłych baśniowych wojów powstanie dla obrony Rzeczypospolitej.

Pani Lusia Ogińska, małżonka Filipskiego, zechciała skomentować tę moją "laurkę" w korespondencji do mnie. Ponieważ jest tam kilka frapujących stwierdzeń, a i ton wart jest zapisania, zwróciłem się do autorki o zgodę na zamieszczenie tego tekstu w tym miejscu jako komentarza. Zdziwień nigdy dosyć... 
...Pani Ogińska kategorycznie odmówiła zgody na publikację w tym miejscu swoich pełnych publicystycznej swady listów, zachęcając mnie do własnego wysiłku w prostowaniu moich kłamstw i mojej niegodnej postawy w szkalowaniu dobrego imienia pana Ryszarda Filipskiego. Zechciała też zauważyć, że sama moja gotowość opublikowania jej prywatnej korespondencji obnaża moje intencje w wystarczającym stopniu. W tej sytuacji publikuję poniżej jedynie moje dwie odpowiedzi na zarzuty zawarte w listach mojej korespondentki. Ot i masz, babo, pasztet...
Z przykrością muszę stwierdzić, że Pani miły list jest przykładem pomieszania z poplątaniem. Jeśli cytuję tego Karaszkiewicza, na którego wielu się powołuje, to bynajmniej nie w takim celu, by ugruntować tego rodzaju famę. Wystarczy trochę spokojniej przeczytać moją laurkę dla Pani Męża. Takie już to moje pisanie, że wielu za mną nie może trafić. Z wikipedii też raczej nie korzystam, bo zawsze chadzam własnymi drogami.
Przy tym mundurze jednak pozostanę, bo żadnego idioty i kabotyna nie śmiałbym w niego ubierać. Szczególnie, jeśli o polski mundur chodzi. A pana Ryszarda Filipskiego, i owszem, chętnie bym o kilka rzeczy zapytał. Tyle tylko, że trzeba by ustalić, gdzie się zagubiła nasza mowa. Bo mam złe doświadczenia.

Czytając z uwagą Pani opinie, mogę jeszcze raz powtórzyć moją ulubioną kwestię, że umiejętność czytania zdaje mi się zawsze ważniejsza od umiejętności pisania. Miara zaś mojego ptasiego rozumku na ten czas jest taka, że w tej sytuacji proponuję Pani, choć tego zwykle nie robię, opublikowanie Pani korespondencji jako komentarza do "laurki". To chyba pomoże sprostać różnym kłamstwom, do których zechciała Pani zaliczyć moje literki. 
Nie mogę też zaprzeczyć, że wymiana myśli z Panią, jest niezwykle twórczym wyzwaniem, czemu także chciałbym na swoją miarę sprostać. I na tej konkluzji tymczasem poprzestanę. 
Życzę Pani i Rodzinie tego, czego i sobie życzę, czyli żeby Nowy Rok nie był gorszy niż poprzedni. W świetle jednak tej korespondencji, wydaje mi się ten postulat trudny do spełnienia.

piątek, 17 grudnia 2010

AMATOR

Osobnik wprowadzający wytrawnych zawodowców w konfuzję. Znany ze świeżości uczuć, co wzbudza w niektórych skrywane przerażenie.
Amator wie i czuje, ale nie umie. Profesjonalista zaś — umie, ale nie wie, bo nie czuje. Dlatego wykształconą ma w przebiegu ewolucji szczególną zręczność paluszków.
Ze świata artystycznego wywodzi się Amator kwaśnych jabłek, splendoru, dotacji, taniego wina i publicznych uciech cielesnych.
Po zdobyciu pieniędzy z prywatyzacji stał się koneserem własnego bogactwa.
To powoduje, że Amatorom grozi zagłada gatunku.

środa, 15 grudnia 2010

NUMEROLOGIA II Rzeczypospolitej

Podczas kwerendy w moich prywatnych archiwach, znalazłem tam i taki zapisek, że nasz mąż opatrznościowy marszałek Józef Piłsudski, którą to szarżę poniekąd sam sobie nadał, wyrzekł się był katolicyzmu dnia 12 maja 1898 roku.
Tak się biedaczysko zakochał, że Rzplita nie miała szans w tej konkurencji i dobre miejsce w kolejce do kopulacji straciła.
Tak bardzo tej dacie postanowił być wierny, że krwawą jatkę zgotować raczył Polanom dnia 12 maja 1926 roku i w dniach następnych.
Potem nie pozostało już mu nic innego, jak tylko umrzeć dnia 12 maja 1935 roku, co Bóg potraktował ze zrozumieniem.
I teraz stoi sobie w Katowicach ten zmartwychwstały posąg tego wielkiego Kabotyna. Patrzcie, jak się pręży, jak jego rumak zęby szczerzy, jak usiłuje dorównać italskim kondotierom.

Kiedy tam idę ze swoim jamnikiem, to tylko jego odchody zbieram troskliwie w plastikową torebkę.

SEN Piszczyka

Piszczy Piszczyk
Na Puchacza włościach
I
Krótko po przebudzeniu
Snadnie mu wypadnie
Rzec coś o swych kościach.
Deliberum multandum
Mamutum multorum
Multorum annorum
Opus trzy.

Ręka, noga, mózg na ścianie
Zachowaj nas dla potomności
I dla większej przytomności
Nasz łaskawy Panie.

ROZPUSZCZALNIK

Płyn to jest, jak to powszechnie wiadomo, do rozpuszczania wszelakich substancji się nadający, nie wyłączając pojęcia statystycznego polskiego patriotyzmu.
W dość odległych czasach, kiedy tylko zbytki w głowie mi były, spotkałem ja w Internecie taką chemiczną syntezę bytu, którego na chrzcie takim właśnie imieniem wyświęcili. Poczytałem sobie jego teksty — a przecież, jak ktoś pisze, to i czasu na czytanie nie ma — chociaż przyzwyczajony jestem do tekstów krótkich, niosących w trudzie myśli jeszcze krótsze.
Aliści ten Rozpuszczalnik okazał się bardziej przebiegłą bestią, i tak na wszelki wypadek do Paryża się ulotnił, pozostawiając Polan na łup łatwego śmiechu i szyderstwa. Onże jednak, wbrew oczekiwaniom, w Hotel Lambert się nikczemnie zagnieździł, i usiłował daremnie wyperswadować Polanom popełnienie zbiorowego samobójstwa. Używał dla osiągnięcia tego celu narzędzi różnorakich, w myśl staropolskiej zasady, że narzędzia dzielą się na ostre i zagraniczne, na ostre i pogmatwane (patrz: Roger Caillois i Bohdan Czeszko).
Tedy ja, mając na widoku tak marne rezultaty, udałem się wspaniałomyślnie do stołu, gdzie do jakiejś konkluzji pod koniec biesiady  może się doczołgam i innych zagubionych w dobie Internetu oświecić raczę.

ZANIKANIE biedy

To przecież jest jasne, że powołując się na założyciela bolszewizmu w obronie ludzi pracy, nie popełniliśmy grzechu intelektualnego matactwa. Także dzisiaj Lenin wydaje się wiecznie żywy i różnymi drogami wrócić może do serc i umysłów dyżurnych apologetów różnych izmów. Ostatecznie wszystkiemu winny jest batiuszka Stalin, bo Lenina otruł, a w latach trzydziestych ubiegłego wieku zabronił wydawania dzieł Marksa, bo mu się teoria z praktyką zaczęły nazbyt rozjeżdżać.
Także i nasi naukowcy, a szczególnie pisarze, aktorzy (komedianci) i artyści, którzy dość powszechnie włazili władzy ludowej do tyłka dla własnych przyziemnych korzyści, mają teraz okazję skorzystania z tej swoistej naukowej metody rozdrobnienia dobra i zła na molekuły, z których jest zbudowany moralny relatywizm.

Tak więc widać, że bieda zanikać może sama przez się, w naturalnym procesie ustania walki klasowej i ubocznego efektu połączenia się dobra i zła, światła i ciemności, ognia i wody — w jeden organizm.

LÓD marcowy

Lód marcowy — jak statek białogłowy.
W dawnej Polszcze białogłowy nie wszędzie przystęp miały. Mogły co najwyżej w alkowie szanse swoje wyrównać. Na co dzień zajmowały się rwaniem pierza z upadłych aniołów, przędzeniem nici i farbowaniem tkanin, tkaniem całunów i w izbie czeladnej porządek starały się utrzymać: a podczas biesiad i tańców niestałość swoją wdzięczną sekretnie próbowały. Co bardziej doświadczone i przebiegłe, w tajemnym świecie trujących ziół i zaklęć przebywały, w wosku rzeźbiąc nakłuwane szpilką do włosów ofiary.

Dzisiaj stan niewieści takie swawole czyni, że nie tylko parytetów się domaga, ale zarzut antyfeminizmu jak czarną polewkę wszystkim wojom i kmieciom serwuje, co doprawdy jest umysłowym bluźnierstwem, brakiem wyobraźni i pokrętną insynuacją.
Pod taką suknią każda brednia łatwo się zmieści, co inne poszukiwania skutecznie wyklucza.

SYNAPSA

Synapsa otóż, jako spiritus movens, wcale nie traci na znaczeniu — w odróżnieniu od Spiritus Sanctus — gdy na bolące miejsce przyłożymy odpowiednio spreparowaną gorczycę. Następnie moczymy naszą synapsę w 100 gramach przedniej na spirytusie dereniówki, której przepis sporządzania i użytkowania pozostawił nam w politycznym testamencie marszałek Piłsudski, i opróżniamy pozostały nam w butelce medykament już w tradycyjny sposób.
Stosowałem tę kurację zawsze z pomyślnym skutkiem, starając się równocześnie doskonalić swój zmysł postrzegania nie tylko rzeczy drugorzędnych, ale i wręcz pozbawionych wszelkiego w danym momencie znaczenia.
Skutkiem takiego postępowania pozostała mi tylko jedna synapsa, bowiem inne wyginęły w starciu nie tylko z komunistyczną frazeologią i praktyką, lecz i w naturalnym procesie działania niewidzialnej ręki rynku jako zbędne.
Tak więc teraz staram się już nie ufać swojej pamięci, tak przez brak synaps okaleczonej.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

BŁACHNIO Henryk


Malarz palety wybornej, wnuk Błażeja z Kacprówka, dziejopisarz, piewca Kacprówka i okolic nad Wisłą, przedstawiciel ludu pędzącego po lasach paruchę. Archiwista komunistycznego bełkotu — posiada wszystkie roczniki Trybuny Ludu. 
Malujący od zawsze, gardzący innymi zajęciami z tytułu życiowych konieczności. Człowiek szczególnie mi bliski, bo żyjący na boku, na stronie, w Ustroniu — jak i ja.
Mój Przyjaciel i rówieśnik, chociaż starszy o trzydzieści lat. 
Kiedy słyszę głos Henryka, nieśmiertelność wydaje mi się w zasięgu ręki.
Mam o nim dużo do napisania.


(Dopisane w 2015 roku):
Henryk jednak podobno umarł w dniu 1 maja 2013 roku. Na nic zdały się moje zaklęcia.



niedziela, 12 grudnia 2010

GAZ do siwuchy


Przygotowując się do nieuniknionej konfrontacji z wrogami mojej Ojczyzny, których truchła spoczywają na pustynnych piaskach, zaopatrzyłem się już dawno w pojazd spełniający wszelkie wymagania taktyki wojennego przetrwania.
Jest to otóż Gaz 69.
Maszyna jest to niebywała, która wszystkie moje mercedesy na poniżenie sprowadza i do słowa dojść nie pozwala.
Poemat ja cały mogę o niej napisać.
A to jakie blachy, a to jaka jakość bębnów hamulcowych, a to rdza sama z siebie znika. No i morda ta blaszana nakryta brezentem, której okrągłe ślepia świecą w najdalszym zakątku Puszczy niczym ślepia samotnego wilka, który stara się sprostać swej złej legendzie.
I taki oto przypadek, gdy zimową porą — przez własną tylko nieostrożność — wypadłem z leśnej drogi na puszczańskim zakręcie i zsunąłem się w kopnym śniegu kilka metrów w dół w leśne wądoły. Kiedy moi leśni ludzie wygramolili się na leśny dukt, wszyscy orzekli, że teraz trzeba jakiś dźwig wołać dla wydobycia Gazika z puszczańskiej czeluści. A ja z godnością i w milczeniu włączyłem odpowiedni bieg i Gazik sam, bez żadnej nadprzyrodzonej pomocy, wyniósł mnie z powrotem na leśną drogę.
Faktem jest, co zaświadczam własnym honorem, że nie masz lepszego czworonoga na tym globie. Nawet przy dolniaku szczególnie wiernym, nawet przy zaworach tak trudnych do ustawienia, że wymagających wstawiennictwa Pańskiego.
A taki na ten przykład gaźnik, z pływakiem drgającym w okienku?!
Onże ci jest nasz, czy obcy wróg, na ten przykład?

Pytań takich wiele można mnożyć, ale nikt nie zdoła Gazika na śmietnisko doprowadzić.
On Armię Czerwoną godnie na naszych, polskich ziemiach reprezentuje, i nikomu tutaj nie uda się tania prowokacja, która nasze rakiety na tunguski meteoryt skierowuje.
Dlatego nie są mi potrzebne jakieś tam F-16 z wymienioną od pralki turbiną, ale ten właśnie przykład rosyjskiego myśliwca ze szperaczem jak najbardziej pożytecznym.

Siwucha wszystkim Rosjanom rada!
Choć to staropolski trunek!

piątek, 10 grudnia 2010

WĄSIK Zofia

Wiele lat pani Zofia mieszkała w izbie, w której ostatnie dziesięć lat swego żywota dopełniła Konstancja Gładkowska, pierwsza miłość i natchnienie naszego Fryderyka Chopina, dla której koncert fortepianowy stanął.

Ociemniała była już wtedy pani Konstancja i to życie w mroku zdawało mi się zawsze tak dotkliwym ptasim kwileniem, że i śmiałości nie miałem, aby to życie wskrzesić. Stał w tej izbie fortepian, Alois Kern z Wiednia, zbudowany w okolicy roku 1867, na którego mechanice swój podpis pozostawił Jan Gęmbka, stroiciel z Pińczowa, w roku 1904. Opisywanie dziejów tego fortepianu, tej izby, cukiernicy i rzeźbionego kafla w piecu, wymaga szczególnego skupienia; opis dziejów sztalug malarza Wąsika, palety szczególnej — gdzie zastygły olej upodobnił ją do miedzianej blachy — również. ...Dzisiaj w tym domu jest muzeum.

I oto przybyłem kiedyś na ulicę Floriana w Skierniewicach, w jesieni jesiennego zimnego wieczoru. I na progu ciemnej sieni dawnego dworku, powitały mnie ręce ciepłe pani Zofii i ciepłe łapy psa olbrzyma — Trafa, który nikogo nie zdzierżył. I nie pytając o nic, posadziła mnie pani Zofia przy wielkim stole w niskiej izbie, przy srebrnej cukiernicy, i karmić i poić poczęła, i ogrzewać swoją obecnością. Traf, dla wszelkiej pewności, trzymał łapy na mnie, dając mi do zrozumienia, że w starciu z nim nie mam żadnych szans. Kiedy już zacząłem się zamieniać w kulkę srebrnej cukiernicy, pani Zofia założyła ręce na siebie — uznając swoją opiekę za zadowalającą — i po drugiej stronie stołu dało się słyszeć: A teraz proszę mi powiedzieć, z czym pan do mnie przyjechał! ...Grałem potem na pianinie w przyległej izbie zapomniane urywki, bowiem fortepian stał w nadpalonej resztówce obok dworku i jeszcze nic o nim nie wiedziałem. I te jeszcze słowa wciąż słyszę na progu tamtego wieczoru, ręce Zofii widzę, obejmujące moje chłopięce dłonie, urywające wszelkie moje wyjaśnienia...  — Jaki pan jest zmarznięty...

Pani Zofio kochana. Szukałem Pani grobu na skierniewickim cmentarzu, nie wiedząc, że ksiądz łachudra sprzedał powtórnie to święte miejsce. Znalazłem tylko grób Wandy Wejher zapadnięty. Sztaluga i fortepian Alois Kern wciąż u mnie trwają. Paleta też ma się dobrze. Tęsknię za Panią.

STASIUK Andrzej

Wybrany z rodu, lecz okrutnie skrzywdzony przez bogini Nike.
Sam o sobie powiada, że niczego - poza pisaniem - nie potrafi. Czyli oferma zdająca się na łaskę innych przy wbijaniu gwoździa. Mimo to pojętny uczeń kursu jazdy na nartach, nawet w okolicznościach świadczących o braku śniegu i atramentu w kałamarzu. Jeden z twórców nowego gatunku literackiego pod roboczym tytułem "Felieton na Onecie". Moja pierwsza przypadkowa i mimowolna ofiara internetowych zbytków, poniekąd wbrew sobie, ale sam się napraszał. Na skrzyżowanie ze mną stalówek jednak się nie zdecydował, zatrudniając do tej szermierki innych, którzy tak oto realizowali Stasiukową linię obrony: "Ty, Błotniak, nigdy nie będziesz umiał pisać tak jak Stasiuk i nigdy nie dostaniesz nagrody Nike." Z bólem przyznawałem im rację. Takie przyznanie się do grzechu nie na wiele się zdało i niebawem onetowe żuczki nie tylko wymazały Błotniaka ze swojej pamięci, ale i założono mi osobną teczkę śledczą. Odtąd nie tylko Stasiuk miał już spokój.
Wszelako miałem wyrzuty sumienia, bo facet zaczął odrabiać lekcje gdzieś indziej, i może kapało mu ze zroszonego twórczym potem czoła i dziurawego dachu wprost do kałamarza, chociaż trudno w to uwierzyć.
Pieszczoszek warszawskiego Salonu i Henryka Berezy, który, jak słyszałem, scedował na Stasiuka pisanie swoich "Listów onirycznych" w Twórczości. Zapowiada to interesujący rozwój twórczy Stasiuka i świadczy o prawdziwym prześladującym go pechu. Szkoda chłopa!
Niektórzy więc mogą sądzić, że więcej mnie ze Stasiukiem łączy, niźli dzieli.

czwartek, 9 grudnia 2010

PIEŚŃ Solvejgi

W chłopięcych latach lubiłem zachodzić do radzieckiej księgarni na Nowym Świecie. Dobywał się stamtąd szczególny zapach drukarskiej farby i introligatorskich albumowych okładek. I razu pewnego, w słotny zimowy wieczór, wynędzniały i zmarznięty, wszedłem tam ukradkiem. I już u drzwi, z antresoli, opadła na mnie pieśń, która wszystkie moje zmysły zniewoliła i przykryła całunem gorejącej miłości. Pewne jest tylko, że ów kazimierski Błękit uniósł mnie wtedy do swojego kraju.
Bo przecież tylko kilka taktów pieśni może nam wystarczyć jako odzienie na daleką drogę.

środa, 8 grudnia 2010

GOŁOTA jak słota

Po oscylatorze oscylującym wokół zasobów pieniężnych poddanych Popiela, medialne niszczarki przerobiły na strawną dla demokratycznej większości papkę nie tylko owe bilety Narodowego Banku Polskiego, ale i wszelkie kwity – a to: skrypty dłużne, czeki bez pokrycia i protokoły z posiedzeń mędrców prywatyzacji, notarialne fałszywki i zapisy o sprawiedliwym podziale łupów w sektorze bankowym.
Wyprodukowały te maszyny także Bogusława Bagsika, który czego się nie tknie, bez zbędnej zwłoki na artystyczne rozterki, w dzieła sztuki przemienia, co wywołuje w tubylcach nabożny podziw równy umiejętności chodzenia po wodzie.
Mając tak religijne uzasadnienie dla swej misji dla Polski, izraelski ten patriota dał się namówić do wielu czynów, które jego izraelsko-polski patriotyzm potwierdzić by mogły. A to szczególnie dlatego – co orzekają uczeni w Piśmie – bowiem dni Izraela na ziemi palestyńskiej mają być już policzone.
W ramach spełniania takich przepowiedni Bagsik w patriotycznym zapale przemieniał swego czasu skórę polskich baranów na futrzane kurtki dla polskich lotników, mających się w niedalekiej przyszłości szkolić (cóż za wizja!) w izraelskich biblijnych przestworzach.
Postanowił on także polską dokuczliwą słotę przemienić na polską – równie dokuczliwą – gołotę i zainscenizowal w teatrzyku III RP – własnym sumptem jak najbardziej – widowisko, gdzie wystawił Gołocie na ring worek treningowy dla wykazania przewagi polskiej Gołoty nad polską Słotą.

A i to trzeba jeszcze dopowiedzieć, że wszelka zbieżność zdarzeń, nazwisk i metafor jest najzupełniej przypadkowa.

sobota, 4 grudnia 2010

GALOTY Wałęsy

Żyją sobie te galoty pod wysokim napięciem, więc nie z piórem tu trzeba lecz ze śrubokrętem. Ale jak już mnie ktoś wywołuje do tablicy, to zaraz śpieszę na zbiórkę cyklistów w hołdowniczych pokłonach dla najwybitniejszego od czasów Kopernika i Chopina Polaka. Ten ponoć ludowy bohater już naszemu Fryderykowi nucił w jego etiudach pieśni o rewolucyjnej swej roli. Zaświadczył o tym pewien człek słusznego wzrostu i połykacz ognia, niegdysiejszy agent i dzisiejszy konferansjer polityczny, jeden z ojców założycieli Platformy Obywatelskiej oraz członek Klubu Miłośników Cygar – Pan Wielki, który własne poczucie wartości opiera jak najbardziej słusznie na zasobności swojej kiesy. Tak więc rola Galotów w służeniu do mszy za Ojczyznę jest nie do pozazdroszczenia – bowiem spoczywa na nich patriotyczny obowiązek i zwisa im nawet polska flaga z rozporka.

Całkiem przydatny jest to zestaw do przeprowadzenia Narodu przez Morze Czerwone.

KURWA

KUREWKA, KUREWSKI, KUREWSTWO, KURWICA, KURWIARZ, KURWIĆ SIĘ, KURWINIĄTKO, KURWIKI, KURWOTŁUK, KURWIŚNY, KURWIĄCY, SKURWIONY, WKURWIONY,   KURWISZON,     KURWICINA – i na końcu to jedyne i czyste źródło mowy ojczystej: KURWA! Ludu naszego ołtarz dla wszelkiej skargi i pociechy.
Ileż tu znaczeń, kontekstów, odcieni, myśli heroicznie urwanej! Ileż tu dramatycznego dystansu do własnych umysłowych możliwości!
A tu wielu by chciało tak piękne słowo z mowy polskiej wykreślić i na banicję skazać, kulturę narodową w ten sposób do upadku sromotnego doprowadzić!
Tedy nie o zaniechanie apelować należy, ale o ten błysk Geniuszu, który lepiszcze dla tak czarownego słowa wymusi, na wieczną chwałę i pożytek spożywania pod czarnoleską lipą miodów zacnych –  a i mocy słusznej.

Posłuchajmy potem brata psa, brata kota, siostry wiewiórki; przytulmy się do naszej klaczki...

ANTY - Dühring

To dzieło jeszcze w szczenięcych czasach poznałem i po stwierdzeniu u siebie kolki brzusznej, przekazałem podstępnie pewnemu zapalczywemu członkowi PZPR. Onże jednak zlekceważył moje subtelne ostrzeżenie i postanowił jedynie lubować się solidną okładką udającą półskórek, co i dzisiaj niektórzy nawiedzeni bibliofile docenić potrafią. Chciałem jeszcze podrzucić mu wstrzemięźliwie Babla i balsam Szostakowskiego oraz trochę kleju introligatorskiego rozcieńczonego siwuchą, ale nie dał się podejść wrogiej propagandzie.
No i jesteśmy teraz jako ta symfonia bez dyrygenta i orkiestry. Ale chyba właściwe nuty to nam w końcu ktoś doniesie...

piątek, 3 grudnia 2010

PRAWDA dla ubogich

Wprawdzie prawie każdy nadużywa tego słowa aby wykazać, że umie posługiwać się tą prawdziwą prawdą na drodze do wyzwolenia z kłamstwa, ale na co dzień paradoksy retoryki znajdują jakoś więcej wyznawców, trywializując w ten sposób tak elitarną sztukę.
Do prawd szczególnie wyzyskiwanych, należą tzw. prawdy historyczne.

Prawda jawi się więc jako pozbawiona trwalszego uzasadnienia i perfidnie wykorzystywana do nikczemnych chwilowych celów dawno zmarła staruszka, której w odległym pokoju, i z niejakim zakłopotaniem, co i rusz ktoś robi sztuczne oddychanie.

Umierać więc za prawdę po tylu doświadczeniach - wydaje się dziś zwykłą nekrofilią.