wtorek, 27 września 2011

OBORY

Dawny majątek rodziny Oborskich i Potulickich pod Warszawą, blisko Skolimowa i Konstancina. Późniejszy "dom pracy twórczej" literatów — imienia Bolesława Prusa — gdzie dokonało się zapewne przynajmniej kilka dzieł literatury polskiej. I  jeszcze tam, po dawnych czasach, stajnie pozostały, gdzie moja Strzałka urodziła o północy wilgotne źrebię, któremu pomogłem wydostać sią na ten świat.
Przyjeżdżali do Obór: Stanisław Grochowiak, Kazimierz Brandys, Janusz Głowacki, Julian Przyboś, Marian Brandys, Jerzy Andrzejewski, Jan Dobraczyński, Krzysztof Mętrak, Andrzej Braun, Julia Hartwig i Artur Międzyrzecki — i jeszcze wielu innych. Do Wisły, pośród łąk, było jakieś trzy kilometry. I kiedyś, jadąc na oklep na Strzałce ku Wiśle z rozbieganą źrebką, zaczęliśmy biec razem z sarną, która spłoszona wybiegła z przydrożnych chaszczy. I tak sobie mknęliśmy, razem z rozbieganą źrebką i sarną , prawie do łach wiślanych. A tam już nic nie mogło unieść tego dźwięku, gdy kopyta końskie zderzyły się z wiślanym piaskiem i wodą wiślaną.

To właśnie tu Marian Brandys, przecież żydowskiego pochodzenia, autor niezapomnianianego opisu epopei szwoleżerów, wygrzewając się w wiosennym słoneczku, wypowiedział owe znamienne słowa: "Jakże  męczące jest umieranie"!

To właśnie tu, w Oborach, zatrzymane zostało w ojczyźnianym archiwum tych kilka chwil,  kilka obrazów, które nas — tubylczy ludek — przetrwają. Ale tych nadwiślańskich łąk nikt już nam nigdy nie zwróci. A to dlatego, że trzeba umieć szanować to, co nie jest naszą własnością...

czwartek, 22 września 2011

PISMO

Po  namyśle zgubnym, po kilku latach spędzonych na staraniach o założenie Pisma dla potomków Polan, po gorzkich doświadczeniach spotkań z polskim fasadowym patriotyzmem — czyli interesowną miłością do Kraju swoich Przodków — po zarobieniu na ten chwalebny jakoby cel niemałych pieniędzy, po wymyśleniu tytułu, po stworzeniu szaty graficznej, po mianowaniu siebie redaktorem, roznosicielem, drukarzem, korektorem i słuchawką telefonu — po zawierzeniu mojemu Towarzyszowi Pancernemu  — zderzyłem się z moim brakiem wyobraźni.

Mój Towarzysz Pancerny, zamiast maszyny drukarskiej i koniecznych kosztów na pierwsze numery, kupił sobie szpanerski luksusowy samochód i kazał sobie wybudować dom — który pan Gerwazy w szczodrości swojej mu narysował.  Krawiec sporządził na jego miarę mundur Marszałka. (Przed domem stał już betonowy Marszałek 150 cm wzrostu). W tym mundurze zadręczał mnie swoimi awansami, roztaczał uroki swego Gabinetu. Także i mnie mianował swoim pułkownikiem. Stałem się autorem mów i rozkazów do wojska. Zaczynałem panować nad polityką zagraniczną i Flotą Bałtycką, nad wydmami Polesia i Stowarzyszeniem Wiślanych Piaskarzy, nad Zamkiem Królewskim i panią Grabowską. (Ta niewiasta nie szczędziła mi wdzięków, ale Ojczyzna — to przecież zbiorowy jest obowiązek, a nie żaden sex grupowy.)
I tak się to wszystko rozlazło po kościach — gdy Marszałek w trudzie doktor Lewicką chędożył, czyli szabli swej dla pomyślności Rzplitej używał.

W takim oto skrócie donoszę, gdzie przepadło polskie rycerstwo!

poniedziałek, 19 września 2011

FOBIE

Klątwa jakowaś musi na mnie ciążyć, bo co sobie głębiej odetchnę, na oceany literek wypłynę, to zaraz brak mi tchu, bo dostaję po dziobie i mówią mi, że w moim pisaniu żyją Fobie.
Wprawdzie uważam, że mam prawo do dosiadania Fobii w najbardziej erotycznych pozycjach, i nie przeczę, że wydają mi się one dość powabne także ze względów literackich, aliści tak sformułowany zarzut trudno mi przecież uznać za rzeczową polemikę. Zaraz po tym i tak dostanę skierowanie do psychiatryka, gdzie będzie mnie można odizolować od reszty Zdrowego Narodu.
Niestety, ale tylko takie marzenia mają moi ukrywający się Adwersarze, którzy zza węgła chcą panu Gerwazemu nieudolnie przyłożyć. A to dlatego,  że widocznie głupio jest im się przyznać do tak nikczemnych intencji. Tak więc — jeszcze nie wszystko stracone!
Przecież i Fobie mogą nas uskrzydlić we wspólnym locie do Nicości, którą inni nazywają Życiem Wiecznym.

piątek, 9 września 2011

NEWERLY Igor

Z panem Igorem los zetknął mnie kilka razy. Po raz ostatni w moim wierszu.

Kiedy w szczeniactwie jeszcze tkwiłem i  byłem poniekąd dziełem sztuki a nie jej animatorem, musiałem na wielu robić pewne wrażenie, bo oni przywykli już do swoich zaklepanych pozycji. Tak więc, zupełnie bezwiednie, stałem się natchnieniem dla kilku wziętych artystów i ich żon.

Pojawił się tedy i taki projekt, bym został sekretarzem Igora Newerlego. Ja w zasadzie nie miałem nic  naprzeciw, bo przecież pamiętałem "Chłopca z salskich stepów", aliści zaniepokoiła mnie zapowiedź objęcia biuralistycznej posady.  A tu Puszcza tajemna, a tu rzeki i jeziora, a tu klaczka moja cudowna, z którą wypływałem daleko w Śniardwy... I tak jakoś wyszło, że do siedziby pana Igora nie trafiłem, bo mnie poniosło w przestworza dymne..., jako że już ku jesieni szło nieubłaganie i moje igraszki dziecięce stawały się sprawą śmiertelnie poważną. (Tak więc nieco humorystycznie dla mnie dzisiaj brzmi, że Igor Newerly w późniejszych latach zatrudniał fikcyjnie Jacka Kuronia jako swego sekretarza).

I tak minęło kilka lat, by w domu dziadka Griszy, do którego trafiłem za fortepianową moją pasją, znów z panem Igorem się spotkać. Bo przecież świat jest tak przeźroczysty, a oni jeszcze się znali z carskich czasów, z Kijowa, gdy w odległym Petersburgu mój dziadek Łukasz stawał w szranki o rękę dwudziestoletniej Julii.
Kiedy umarł dziadek Grisza — choć nie zapowiedział swojej decyzji — w praskiej cerkwi odbyła się  uroczystość Jego Wniebowstąpienia. Pan Igor starał się zapanować nad swą drewnianą nogą, która wciąż gdzieś kuśtykała, starając się z kolei wyrazić swój protest przeciwko przemijaniu.

Potem Igor Newerly napisał jeszcze "Wzgórze Błękitnego Snu", który to syberyjski błękit opisała mu w szczegółach żona dziadka Griszy, Halina, córka syberyjskich zesłańców, którzy już bez Syberii nie umieli żyć, bo tak ją pokochali. I jeden rozdział w tej książce powstał  na kanwie wspomnień pani Haliny o rodzinnej syberiadzie.
A w innej swej książce pt. "Za Opiwardą, za siódmą rzeką..." — szczególnie przeze mnie lubianej — złożył pan Igor swoją dla  Gerwazego dedykację.

Pan Igor umarł we śnie. W drodze na Wzgórze Błękitnego Snu.

Taki jest mój brudnopis.

CAŁUN polski

Ileż zapiekłej nienawiści musi tkwić w chrześcijańskim uosobieniu cnót najwyższych, jeśli nie można przepuścić czaszkom i piszczelom, które spoczywają w polskiej ziemi, bo tu dopełnił się ich los.

Te wszystkie Iwany, Alosze i Siergieje; Hanse, Joachimy i Matthiasy polegli na obcej ziemi, chociaż chcieli przede wszytkim wrócić do swojej  Swietłany lub Gertrudy, i nie umieli wyłamać się z żołnierskiej niedoli. Każdy, kto choć był tylko w cywilnym wojsku, powinien umieć sobie wyobrazić, co to znaczy. Odmawianie im prawa do grobu, do nagrobnego postumentu lub pomnika, czyli prawa do  wiecznego spoczynku pod symbolicznym kamieniem — choć i tak nas wszystkich rozdmucha słoneczny wiatr — nie licuje z sarmacką wielkodusznością.

Ażeby więc obwieścić nasz chwilowy tryumf nad ich skonaniem w niesłusznej sprawie, musimy  Ojczyznę naszą nakryć patriotycznym całunem — tym prawdziwie polskim sztandarem!