czwartek, 6 stycznia 2011

WOROSZYLSKI Wiktor

W dawnych, na poły już legendarnych czasach, zanim bogowie zesłali nam objawienie w postaci "Solidarności", przykościelne sale, podobnie jak i dzisiaj, były areną wywrotowej działalności. Już to samo przez się stanowiło wystarczającą rekomendację.
Z takiego nadania polskiej tradycji walk wyzwoleńczych, znalazłem się pewnego razu na kościelnym terytorium, w tłumku powstańczych aspirantów.
Bohaterem spotkania miał być Wiktor Woroszylski, którego wprawdzie otaczała aura dwuznacznej sławy pokolenia "pryszczatych", ale aktualnie starał się unieść narastający nimb wokół elitarnego klubu pisarzy, którzy zdecydowali się na figle przed marsowym obliczem komunistycznego półgłówka.

Kiedy więc ustał rumor i zapachniało nielegalną mszą z czasów pierwszych chrześcijan, Woroszylski oznajmił, że on tu przyszedł po to, aby odpowiadać na pytania, bowiem jest kilka zawiłych kwestii do wyjaśnienia. Publiczność zamarła w wyraźnym zakłopotaniu. Ja wprawdzie miałem na świeżo we łbie jego dziełko o Majakowskim, ale tego tematu nie odważyłem się poruszyć, bojąc się by nie uznano mnie za prowokatora.
Po długiej chwili krępującego milczenia i bezruchu, Woroszylski wycedził z wyraźnym trudem.
 — Ja przyszedłem na to spotkanie przygotowany, a państwo tego elementarnego obowiązku nie dopełniliście.
Po czym z rezygnacją zasiadł do głośnego czytania jakiegoś swojego tekstu w widocznym przeświadczeniu, że większość obecnych na sali jeszcze nie opanowała trudnej sztuki samodzielnego czytania.

Takie są te polskie sny pod śniegiem.