środa, 20 października 2010

GŁOWACKI Janusz

Kiedyś ktoś spostrzegawczy zwierzył się Głowackiemu, że moje życie to gotowy scenariusz filmowy. Głowa z rezygnacją stwierdził, iż kino boryka się z brakiem tematów, więc mogę - jeśli zechcę - przydać mu nieprzemijającej świetności.
Szczeniak byłem i nie śmiałem odmówić znanemu już ówcześnie pisarzowi, gdy ten zaproponował mi spotkanie. Scenariusz miał się poniekąd napisać już sam.

Umówiliśmy się przy czterech śpiących żołnierzach, zamienionych przez bogów w żeliwne posągi, czuwające nad sojuszem polsko-radzieckim tuż obok praskiej cerkwi.
Głowacki nadszedł punktualnie od strony Dworca Wileńskiego, falując skrzydłami białego kożuszka, który w owych czasach pełnił rolę znaku przynależności do elity w ten sam sposób, jak oficerki w czasie niemieckiej okupacji podkreślały niezłomność polskiego ducha. Na głowie posiadał loczki cokolwiek czarne a obfite i trochę przypominał mi Puszkina w urodzie jakże męskiej. (Z pomnika powiało grozą).
Z zachwytem wpatrywałem się w ten produkt krajowy brutto kultury artystycznej i towarzyskiej późnego PRL-u.
Onże tymczasem wygłosił kilka zdawkowych uwag o chwilowym braku czasu, z niesmakiem ocenił mój specjalnie na tę okazję skrojony chałat, sięgnął za pazuchę i wydobył swoją "Wirówkę nonsensu", co, jak zrozumiałem, miało stanowić dla mnie przesłanie na dalszą drogę życia. Załopotał potem połami kożuszka (białego) i odleciał do Nowego Jorku, gdzie rozpoczął studia nad Sofoklesem, dając tym patriotycznym czynem duchowe wsparcie zagubionym polskim emigrantom.

Teraz Głowacki żyje z procentów od skarbu hrabiego Monte Christo i znów należy do elity, co pokrzepiającym jest symptomem, że prawdziwa sztuka i literatura nigdy nie przemijają.