sobota, 29 lipca 2017

ŚWIADEK

Przychodził do mnie z racji pełnionej przeze mnie funkcji. Mąż był w sile wieku i nie ułomek, siwe włosy nie zagościły jeszcze na jego skroniach. Kiedy się zbliżał, nie można było nie odnieść przymusowego wrażenia, że człowiek ten został trafiony piorunem: w szyi była wielka wyrwa, w twarzy wyrwane pół policzka. Nie miałem śmiałości, by pytać...
Po pewnym czasie on sam zagadnął.
 – Pewnie się zastanawiasz, skąd mam te rany. Nie, to nie był wypadek. Miałem siedemnaście lat i leżałem ranny na podłodze w szpitalu powstańczym na ulicy Freta, gdy weszli Niemcy. Z miejsca rozpoczęła się egzekucja. Niemiec chodził między rzędami i dobijał rannych strzelając z pistoletu. Widziałem, jak się do mnie zbliża. Kiedy stanął nade mną,  zobaczyłem ziejącą otchłanią lufę pistoletu i  trupią czaszkę. Celował w moją głowę. Może miał już zmęczoną rękę, bo wystrzelił dwa razy. Potem leżałem wśród trupów, aż ktoś zauważył, że jeszcze oddycham. Taka jest moja krótka historia.
Musi więc być jakaś genetycznie wdrukowana pamięć, skoro ja, urodzony po tych wydarzeniach, tak bardzo od najmłodszych lat płakałem w powstańczym szpitaliku na ulicy Freta.