sobota, 19 sierpnia 2017

GŁOWACKI Janusz

Dzisiaj umarł Janusz Głowacki. Przypominam więc moją laurkę sprzed kilku lat, która z konieczności pełnić musi teraz rolę klepsydry. 

Szczeniak byłem i nie śmiałem odmówić znanemu już ówcześnie pisarzowi, gdy ten zaproponował mi spotkanie. Scenariusz do projektowanego filmu miał się poniekąd napisać już sam.
Umówiliśmy się przy czterech czuwających śpiących żołnierzach, zamienionych przaz bogów w żeliwne posągi, trzymające wartę przy sojuszu polsko – radzieckim tuż obok praskiej cerkwi. Głowacki nadszedł punktualnie od strony Dworca Wileńskiego, falując skrzydłami białego kożuszka, który w owych czasach pełnił rolę znaku przynależności do elity w ten sam sposób, jak oficerki w czasie niemieckiej okupacji podkreślały niezłomność powstańczego polskiego ducha. Na "Głowie" posiadał loczki cokolwiek czarne a obfite, i trochę przypominał mi Puszkina w urodzie jakże męskiej. (Z pomnika powiało grozą).
Z zachwytem wpatrywałem się w ten produkt krajowy brutto kultury  artystycznej i towarzyskiej późnego PRL–u. Onże tymczasem wygłosił kilka zdawkowych uwag o względności czasu, z niesmakiem ocenił mój specjalnie na to spotkanie skrojony chałat, sięgnął za pazuchę i wydobył swoją "Wirówkę nonsensu", co, jak zrozumiałem, miało stanowić dla mnie przesłanie na dalszą drogę życia. Załopotał potem połami kożuszka (białego) i odleciał do Nowego Jorku, gdzie rozpoczął studia nad Sofoklesem, dając tym patriotycznym czynem duchowe wsparcie zagubionym polskim emigrantom, którzy zwątpili w polskość tworzoną nad Wisłą.

Teraz  Głowacki żyje z procentów od skarbu hrabiego Monte Christo i znów należy do umarłej elity, co pokrzepiającym jest symptomem, że prawdziwa sztuka i literatura nigdy nie przemijają!