czwartek, 3 sierpnia 2017

LISOWSKI Jerzy

Przyjechał kiedyś do Zalesia Dolnego, do domu przy ulicy Jałowcowej. Kiedy wytoczył się ze swego arystokratycznego – na ówczesne czasy – ekwipażu marki volvo, sosny i starożytne dęby zaszumiały w zachwycie. Tedy już na starcie zostałem  niemotą, bo cokolwiek bym nie powiedział – nie mogło  się równać szwedzkiej stali. Kiedy przy okrągłym muzealnym stole spożywaliśmy wieczorny posiłek, okazało się, że facet w dodatku po francusku konwersuje. Ja wprawdzie wiedziałem, że zna francuski, ale tak przy stole... (Pewnym dla Lisowskiego usprawiedliwieniem mogła być ta okoliczność, że właśnie córce gospodyni powierzył był tłumaczenie ostatniego rozdziału "Wniebowstąpienia" Konwickiego, co jest dla mnie do dzisiaj objawem woli paradoksalnej). Upadłem więc na twarz, bo przecież nie wypada w wątpliwość podnosić szczególnej dla arystokracji estymy dla francuszczyzny, bo polszczyzna to jednak język plebsu.
Po latach wysłałem Lisowskiemu do "Twórczości" trochę wierszy. Szybko dostałem entuzjastyczną odpowiedź. (Kolacji nie umiał zidentyfikować, albowiem nie określiłem perfidnie miejsca, żeby nie posądzić siebie o szukanie taniej protekcji). Aliści  entuzjazm Lisowskiego zdał mi się i tak na wyrost, a to dlatego, że jako jeden z pierwszych, całkiem anonimowo, wydobywałem Iwaszkiewicza z zapomnianej kryształowej trumny.
Po kilku latach znów coś Lisowskiemu wysłałem. Otrzymałem odpowiedź, gdzie trudno było się dopatrzyć redaktorskiej myśli. Pewnie trafiłem na poniedziałek, bo pismo miał tak rozchybotane, że nie mogłem ustalić z całą pewnością, kto do mnie napisał.
Dzisiaj nawet nie wiem, czy "Twórczość"istnieje.